„Mortal Kombat” (2021) – recenzja filmu. Bijatyka z sercem na wierzchu

W amerykańskich kinach oraz ofercie niedostępnej w Polsce platformy streamingowej HBO Max pojawiło się dziś widowisko „Mortal Kombat” w reżyserii Simona McQuoida. Ponieważ mieliśmy już okazję zobaczyć najnowszą adaptację kultowego cyklu gier NetherRealm Studios, już teraz zapraszamy Was do lektury naszej recenzji.

Fani serii bijatyk od NetherRealm przeszli bardzo długą drogę od pierwszego growego „Mortal Kombat”, który debiutował na automatach początkiem lat dziewięćdziesiątych. Podczas gdy fruwające zbitki krwawych pikseli definiowały transgresje najwcześniejszych wpisów cyklu, najnowsze części „Mortala” to już pełnokrwiste przemocowe porno lubujące się w rozrywanych bebechach, eksplodujących czaszkach i wgniatanych mózgach. Na pewnym etapie „Mortal Kombat” poszło wszak w taką stronę, z której zawrócić się już nie da, zaś by czerpać perwersyjną frajdę z przegiętych brutalities, trzeba w pełni zdystansować się od pojmowania przedstawionych postaci jako... cóż, postaci, a nie cyfrowych kawałków mięcha rozstrzaskiwanych o coraz to bardziej interaktywne areny. Z obcowaniem z nową adaptacją cyklu jest nawet podobnie – z tym że luźne podejście do takich filmowych pojęć jak postacie czy jakkolwiek treściwa fabuła należałoby przypisać tu raczej twórcom aniżeli widowni.

Mówiąc skrótowo, oś akcji „Mortal Kombat” według reżysera-debiutanta Simona McQuoida wyznacza rozgrywany od tysiącleci mistyczny turniej, w którym udział biorą najwięksi mistrzowie sztuk walki, reprezentujący odmienne wymiary wszechświata. Główny bohater, Cole Young, naznaczony tajemniczym piętnem smoka młody wojownik, musi odkryć w sobie siłę, która pozwoli mu na zwyciężenie w rywalizacji z mieszkańcami wyniszczonego świata znanego jako Outworld – między innymi z kultowym Sub-Zero. W osiągnięciu celu pomogą mu inne postacie znane z gier – Sonya Blade, Liu Kang i Kung Lao przekalkowani do wersji aktorskiej z imponującą precyzją. Tak, entuzjaści „Mortal Kombat” – ci, którzy ponad wszystko lubują się w wychwytywaniu wszystkich odniesień do ulubionych gier – powinni bawić się tu całkiem dobrze. Bo filmowa wersja to niewiele więcej od sklejki „cinematików”, które w grach „MK” rozdzielają kolejne sesje napierniczania. Bohaterowie imitują tu zresztą często samych graczy – z rozbawieniem wymierzają kolejne fatalities, z zaangażowaniem równym „cyknięciu” w prawo na lewym sticku pada odkrywają i wybierają niczym nieuzasadnione supersiły. Że twórcy uwielbiają growe pierwowzory, jasne jest od samego początku, ale sama miłość do materiału źródłowego nie wystarcza, by z „Mortal Kombat” zrobić udane widowisko filmowe.

Lewis Tan jako Cole Young w filmie „Mortal Kombat”

Nowy „Mortal” to w gruncie rzeczy dokładnie to, czego – nauczeni latami kinowych doświadczeń – moglibyśmy oczekiwać od adaptacji gry wideo: umownej opowieści usłanej odniesieniami do pierwowzorów i tak zajętej rekreowaniem gier, że zapominającej, iż film to ostatecznie zupełnie inne medium, rządzące się zupełnie innymi regułami. Obok boleśnie płaskiej historii, szeregu topornych dialogów i niezręcznego poczucia humoru, najbardziej kuleje w przedsięwzięciu McQuoida emocjonalna strona każdej z postaci, w tym osobowość kartonowego protagonisty zagranego przez Lewisa Tana. Zasady, które funkcjonują w przedstawionym świecie, są tu albo wytłuszczone w kiepskiej ekspozycji, albo wprowadzane naprędce, bez zachowywania jakiejkolwiek wobec siebie koherentności. Boli też nierówny ton produkcji. Bohaterowie z jednej strony cringe'owo przecytowują hasła znane z gier, jak w średnio udanej autotematycznej komedii, z drugiej zaś – narracja pozycjonuje ich niczym fatalnych herosów w pełnej patosu epice o ratowaniu świata.

Nawet same walki, choć mają być tu przecież główną, jeśli nie jedyną atrakcją, zaprezentowano w filmie bez większych fajerwerków. Jak na „Mortal Kombat”, bywa oczywiście ekstremalnie (ekstremalnie!) brutalnie, ale nie da się ukryć, że do najostrzejszego być może fatality doszło w montażowni. Oprawa wizualna, zwłaszcza efekty specjalne, w które opakowano starcia z Sub-Zero czy reptilianinem Syzothem, owszem, wyglądają bardzo pięknie i właściwie blockbusterowo, ale finezja choreografii gdzieś realizatorom umknęła. Zamiast wydłużonych pojedynków wywiedzionych duchem z kina Bruce'a Lee, „Mortal Kombat” ogląda się niczym bardzo konwencjonalne widowisko akcji, bez żadnych ciekawszych inklinacji. W tym kontekście brutalnie poszatkowana została zwłaszcza kulminacja akcji, w ramach której dochodzi do kilku spiętych ze sobą szybkich i bezdusznych pojedynków.

Scorpion i Sub-Zero w filmie „Mortal Kombat”

Słowem podsumowania, „Mortal Kombat” to filmowa laurka przewidziana tylko dla największych fanów gier NetherRealmu, tych bardziej odpornych na kino ciężkostrawne i uformowane wokół wyjałowionych hołdów, tak jak wiele poprzednich growych adaptacji, na czele z „Hitmanem” i „Assassin's Creed”. Pozostali widzowie, którzy zdecydują się na wypróbowanie „Mortal Kombat”, nie odnajdą w filmie ani krztyny sensu, ani jakiejkolwiek znaczącej jakości, ponad kilka ładnych obrazków, które i tak długo z nimi nie zostaną. Warto dodać, że twórcy przewidzieli chyba, że nie uda im się trwale zbić widowni z nóg, bo w przygotowaniach jest już runda druga – niezbyt subtelnie zapowiada to zakończenie tego filmu.

Ocena końcowa: 2/6

zdj. Warner Bros.