Nie tylko „Harley Quinn” – przedstawiamy trzy najlepsze animacje DC dostępne w ofercie HBO Max

Już niedługo w ofercie platformy streamingowej HBO Max zadebiutuje trzeci sezon komiksowej animacji „Harley Quinn”. Jak uniwersum DC długie i szerokie, tak animowanych pozycji wartych Waszej uwagi w streamingu nie brakuje. Z okazji nadchodzącego debiutu nowych odcinków o najsłynniejszej antybohaterce ze świata zamieszkiwanego przez Batmana, zapraszamy Was do lektury tekstu poświęconego trzem najlepszym animacjom z DC, które znajdziecie w polskiej ofercie streamera.

 „Batman: Powrót Jokera” (2000)

batman-beyond-return-of-the-joker.jpg

Oto trzecia z kolei pełnometrażówka DC Animated Universe, wieloplatformowej serii zainaugurowanej w 1992 roku za sprawą serialu „Batman: The Animated Series”. „Powrót Jokera” funkcjonuje zarówno jako kontynuacja kultowej kreskówki, jak i filmowe uzupełnienie nieco mniej popularnego „Batmana przyszłości” czy też „Batmana – 20 lat później” (bo również pod takim tytułem program wydawany był w Polsce). Niemniej, by zorientować się w fabule filmu, znajomość poprzedników nie jest wymogiem, na którym koniecznie opierałaby się przyjemność z seansu. Scenarzyści „Powrotu Jokera” – a zarazem twórcy animowanego uniwersum  – Bruce Timm i Paul Dini dobrze zadbali o to, by widzowie nie tylko nie pogubili się w nowym układzie sił w Gotham, lecz także zorientowali się, kto jest tutaj kim.

Akcja filmu rozgrywa się w połowie XXI wieku. Futurystyczna wersja miasta Batmana przybrała nazwę Neo-Gotham, latające pojazdy stały się normą, a postęp technologiczny utorował drogę nowym możliwościom walki z ciągle nękającymi metropolię bandziorami. Podstarzały Bruce Wayne zawiesił pelerynę na kołku i przekazał pałeczkę nowemu Mrocznemu Rycerzowi – to Terry McGinnis (Will Friedle), dziarski młodzieniec, który od swego prekursora różni się przede wszystkim luzem i ciętym dowcipem (tym, no i strojem z dopalaczami w stylu Iron Mana oraz funkcją niewidzialności). Nowy Batman tradycyjnie czyści miasto od zarazków wszelkiego zła i występku, z tym że rutynową harówkę pewnego dnia zaburza powrót znanego jegomościa, który kopnął w kalendarz jakiś czas temu. Joker (jak zawsze cudowny Mark Hamill) wraca do świata żywych z jeszcze jednym asem w rękawie – planem, który wymusi na Terrym i Brusie (Kevin Conroy) rozdrapanie bolesnych ran z przeszłości.

„Powrót Jokera” jest wyjątkowo zgrabnym połączeniem typowo detektywistycznej historii z fantastycznie zanimowaną akcją według najntisowego sznytu z widocznymi tu i ówdzie wpływami japońskimi. Już sekwencja otwierająca zapowiada sprawnie wyreżyserowane widowisko, które nie stroni od kreatywnie zaaranżowanych naparzanek i charakterystycznych one-linerów w duchu „nowego Batmana”. Niech Was jednak nie zwiedzie kreskówkowa lekkość, w żyłach filmu płynie cyberpunkowy mrok z kilkoma niepokojącymi elementami, których nie powstydziłby się choćby Matt Reeves. Animacja jest naturalnie utrzymana w stylu „Beyond”, często przygrywa tu rock industrialny, a opowieść czerpie z mniej optymistycznych wizji jutra zanurzonych w prawidłach dystopijnego science fiction. Jeśli wcześniej nie mieliście styczności z „The Animated Series” czy „Batmanem przyszłości”, film może okazać się dobrym punktem startowym.

„Batman: Atak na Arkham” (2014)

maxresdefault.jpg

Jeśli poza komiksami szpital Azyl Arkham kojarzy się Wam głównie z serią gier wideo od Rocksteady Studios, to jesteście w dobrym miejscu. Akcja wydanej w 2014 roku animacji rozgrywa się w uniwersum doskonale znanym graczom – pomiędzy wydarzeniami, które miały miejsce w prequelu „Arkham Origins” a pierwszą odsłoną serii, czyli „Arkham Asylum”. Podobnie jak w przypadku poprzedniej pełnometrażówki, także i tutaj znajomość superbohaterskich TPP nie jest jednak warunkiem. Dość powiedzieć, że w „Ataku na Arkham” Batman (ponownie Kevin Conroy) jest bohaterem drugoplanowym. Pierwsze skrzypce gra tu Task Force X, szerzej znany jako Legion samobójców, tym razem w składzie: Black Spider, Kapitan Boomerang, Deadshot, Harley Quinn, KGBeast, Killer Frost i King Shark.

Zespół wątpliwie moralnych świrów otrzymuje od Amandy Waller zadanie infiltracji psychiatryka i odzyskanie poufnych danych umieszczonych w złotej lasce Riddlera. Wiadomo, misja nieoficjalna, liczba ofiar ograniczona do minimum, a w magazynku Deadshota gumowe kulki (całe szczęście, że Gacek przeczesuje Gotham w poszukiwaniu bomby podłożonej gdzieś przez Jokera). Legion nie bez powodu składa się jednak z samobójców – plan prędko wali się pod naporem przerośniętego ego, chorej rywalizacji, no i eksplodujących głów. W ekipie rządzi arogancja i nieprzemożona chęć mordu, a schemat działania przeradza się w dziką improwizację tuż po pierwszym trupie.

Powstała na dwa lata przed aktorskim „Suicide Squadem” animacja jest wszystkim tym, czym chciał być film Davida Ayera. To niepoprawna, rozciągająca do granic możliwości kategorię wiekową PG-13 mieszanka heist filmu z czarną komedią. Produkcja powstała w czasie, gdy animacje Warnera nie tryskały krwią tak ochoczo, jak dziś, zaś kinu spod znaku superhero nie został jeszcze przedstawiony „Deadpool” czy James Gunn w DCEU. Fabularną prostotę rekompensują niesnaski wśród tytułowych samobójców, a pokręcony humor dodaje konwencjonalnej animacji sporo animuszu. Bohaterowie od początku do końca pozostają nikczemnymi psycholami i nie ma tu mowy o patchworkowej rodzinie. Sceny akcji porządnie oddają charakterystykę poszczególnych postaci, a całość uzupełnia solidna obsada dubbingowa z nazwiskami pokroju Troya Bakera, Johna DiMaggio czy Nolana Northa.

PS. Film ma jedną z najbardziej detektywistycznych zagrywek Batmana w historii. Mroczny Rycerz demaskuje plan legionu dzięki temu, że zna na pamięć grafik pracowników Arkham.

„Legion Samobójców: Piekielna misja” (2018)

Suicide-Squad-Hell-to-Pay-2018--min.jpg

„Piekielna misja” to jedyna w tym zestawieniu, a tym samym czwarta ogółem animacja DC, która przyozdobiona została kategorią wiekową R. Opowieść znów skupia się wokół posklejanego przez Amandę Waller Legionu samobójców, jednak w tym przypadku bez fabularnego wsparcia gigantów pokroju Batmana czy Jokera. Wyreżyserowany przez weterana komisowych adaptacji Sama Liu film pewnie stoi na własnych, nieco pokracznych, acz umięśnionych nogach. To pod wieloma względami duchowa kontynuacja „Ataku na Arkham”, z tym że historia jest tu wielowątkowa i ciekawsza, animacja płynniejsza, zaś scenariusz powstał według pióra faceta, który zjadł zęby na pracy dla WB Animation – Alana Burnetta. „Hell to Pay” (bo taki jest tytuł oryginalnej wersji) jest grindehouse’ową wariacją superbohaterskiej kreskówki, która opowiastki o heroizmie zamienia w krwawą pulpę. Coś takiego mógłby nakręcić Tarantino w live-action.

Wypełniona po brzegi najróżniejszymi postaciami z komiksów DC animacja działa zgodnie z dobrze znanym schematem. Task Force X,  w skład którego wchodzą Harley Quinn, Deadshot, Kapitan Boomerang, Killer Frost, Bronze Tiger i Copperhead, zostaje wysłany na misję odzyskania czegoś, na czym zależy Waller. Tym razem gra toczy się o mityczny artefakt, który spędzałby sen z powiek graczom Monopoly – to karta „Get Out of Hell Free” (sic), dzięki której po śmierci można ominąć piekło i trafić prosto do królestwa niebieskiego. Z czasem jasne staje się, że jednorazowa przepustka do nieba ma więcej niż jednego interesanta. W pościg za białym krukiem wyrusza kilku mniej lub bardziej znanych komiksowych kozaków (m.in. Reverse-Flash w całkiem zgrabnym nawiązaniu do „Flashpoint Paradox”), którzy stertą zwłok torują sobie drogę do skarbu. Wygrany będzie tylko jeden, a film do samego końca nie zdradza nam, kto się nim okaże.

Tak samo jak w uprzednio wspomnianej animacji, ton „Piekielnej misji” definiuje czarnokomediowy żart, aranżowana na wszystkie sposoby przemoc oraz akcja, w której wir wrzucani jesteśmy w gruncie rzeczy od pierwszej sceny. Twórcy „Legionu Samobójców” zapewniają przyzwoitą zgrywę z komiksowego medium, jednocześnie pozostając wiernym gatunkowym normom, dzięki którym film stanowi niezłą rozrywkę. Komediowe złoto obraz serwuje przede wszystkim z pomocą jednego ze wcieleń Doctora Fate’a – głupkowatego striptizera, który traci prestiżową kartę na rzecz potencjalnej przygody erotycznej. Kreatywnie absurdalnych pomysłów jest tu jednak więcej, warto choćby dodać, że od pewnego momentu film ociera się o kino drogi z rozbuchanymi indywidualistami w duchu „Małej Miss”. Warto poświęcić produkcji niespełna półtorej godziny i wybrać się na tę przejażdżkę.

zdj. Warner Bros. / HBO max