„Niebo o północy” – przedpremierowa recenzja filmu

W najbliższą środę do oferty Netfliksa trafi „Niebo o północy”, nowe widowisko science fiction w reżyserii George'a Clooneya. W filmie, w którym gwiazdor zagrał również główną rolę, pojawiają się między innymi Felicity Jones („Teoria wszystkiego”) i Kyle Chandler („Manchester by the Sea”). Czy warto czekać na nową produkcję streamingowego giganta? Sprawdźcie naszą recenzję.

Choć do realizacji „Nieba o północy” doszło jeszcze przed wybuchem pandemii koronawirusa, post-produkcja dobiegała końca w realiach zupełnie innych, niż twórcy mogliby przewidzieć, gdy podejmowali projekt. Akcję filmu osadzono w 2049 roku (tym samym co ostatniego „Blade Runnera”), ale motywy, które wykorzystuje, nigdy nie wydawały się równie aktualne. Trudno, w gruncie rzeczy, postrzegać najnowsze reżyserskie przedsięwzięcie George'a Clooneya, jako pełnokrwiste science fiction. Po części dlatego, że pozafilmowa codzienność mierzy nas obecnie z wyzwaniami, które do niedawna też należały wyłącznie do domeny fantastycznonaukowej fikcji.

„Niebo o północy” podejmuje Ziemię dotkniętą nieodwracalnym kataklizmem (którego przyczyny Clooney, tutaj jako długobrody archetyp biblijnego proroka apokalipsy, nigdy widowni nie objaśnia – potencjalnych przyczyn w naszej rzeczywistości przecież nie brakuje). Do opowiedzenia o ostatnich tchnieniach planety fabuła wykorzystuje Augustine'a Lofthouse'a, umierającego naukowca, odizolowanego od reszty świata w opustoszałej placówce obserwacyjnej na Antarktydzie – jednym z niewielu miejsc na Ziemi, w których wciąż da się normalnie oddychać. Bohater usiłuje nawiązać kontakt z załogą ostatniej misji kosmicznej NASA. Odcięci od wieści z Ziemi astronauci-kolonizatorzy (między innymi Chandler i Jones) wracają do domu, nie mając pojęcia, że nie będą mogli na niej wylądować. Tymczasem Lofhouse odkrywa, że w obserwatorium jest ktoś jeszcze.

„Niebo o północy” jest adaptacją powieści „Good Morning, Midnight” Lily Brooks-Dalton, ale w swoich najlepszych momentach film znacznie chętniej kojarzy się z tonem prozy Cormaca McCarthy'ego. Skojarzenie takie może być jednak wyłącznie częściowe, bo Clooney rezygnuje z nadania filmowi bardziej arthouse'owego sznytu, zamiast tego osadzając produkcję bliżej sprawdzonych konwencji gatunkowych. Oba wątki: ten poświęcony astronautom uwikłanym w beznadziejną podróż do domu i ten o naukowcu usiłującym dostać się do bazy celem nadania finałowego ostrzeżenia, działają niczym lustrzane odbicia, z których jeden stanowi nieomal negatyw drugiego. Choć oba wzorce rozwoju fabularnego kierują się tu zupełnie odwrotnymi wektorami, oba ich końce powiązano ze sobą poszukiwaniami ludzkiego kontaktu – czy mowa tu o trupiobiałej arktycznej pustce, czy jednolicie czarnej kosmicznej próżni.

Clooney uwidocznił się na przestrzeni lat jako twórca z wyraźnie proaktywnymi ambicjami, lecz nie do końca wyraźną wizją realizacyjną. Z wyjątkiem znakomitych „Good Night and Good Luck” i „Id marcowych”, reżyser nieraz podpisywał się pod filmami zarówno tematycznie przeładowanymi (jak imitujący styl Coenów „Suburbicon”), jak i nierównymi pod względem tonu (z takim problemem zmagali się na przykład „Obrońcy skarbów”). W „Niebie o północy” Clooney precyzyjnie spaja motywy i dba o całościową spójność. Skłonność do niepotrzebnych dygresji przejawia się w zasadzie wyłącznie w scenach, które Clooney „pożycza” od innych klasyków gatunku w rodzaju „Grawitacji” Alfonso Cuaróna. Dość będzie powiedzieć, że „Niebo o północy” nie wystrzega się przetworzenia pewnych fabularnych i formalnych klisz. W filmie znajdzie się miejsce dla rozwiązań, które niekoniecznie popychają narracją naprzód, a wydają się skrojone dla widzów szukających wrażeń rodem z bardziej konwencjonalnych widowisk SF.

PC_0160_dmp_marketingStill_v001_CMYK_f-min.jpg

W duchu wspominanego McCarthy'ego (tym razem Cormaca, nie Josepha), którego proza obfituje w wieloznaczności i nieostrość, Clooney wpisuje realizację w tempo filmowej refleksji. Namysł potęgują wydłużone sceny rozdzielane jedna za drugą efektem przenikania. Dialogi – szczególnie w pierwszej, nieco bardziej skoncentrowanej połowie – są rzadkie. Reżyser do samego końca uzależnia emocjonalne zrozumienie opowieści i jej implikacji od empatii oraz odbiorczej wrażliwości i podejście to z pewnością wyobcuje część widowni (vide: opinia internautów na Rotten Tomatoes), ale części podaruje z pewnością niejeden interesujący wniosek.

Dodajmy, że Clooneyowi najlepiej wychodzą właśnie te momenty, które posiłkują się stricte wizualną i niewerbalną poetyką. Choć skala narracji jest globalna, siłę wyrazu kreują głębokie wymiany spojrzeń; wirtualne „uchwyty” dłoni; milczące, dwójkowe plany średnie i niezbalansowane kadry. Z kolei sekwencjom akcji, zwłaszcza tej kosmicznej, przyświeca wykonawczy suspens, pozbawiony niestety dramaturgicznej ciągłości z tym, o czym „Niebo o północy” opowiada znacznie chętniej.

Film Clooneya wypada ciekawie również wtedy, gdy świadomiej podejmuje gatunkowe tropy: Ziemia, zwyczajowa oaza, do której z ulgą powracają bohaterowie historyczni  („Apollo 13”) i fikcyjni („Grawitacja”, „Ad Astra”) zostaje tu swego statusu trwale pozbawiona, a wstrzymanie wniosków co do jej ostatecznego losu pozostaje bodaj najbardziej znamienne w kontekście rezonansu po seansie. Warto dodać, że od strony technicznej „Niebo o północy” prezentuje się tak, jak wyglądać może obecnie high-endowa produkcja telewizyjna. Efekty komputerowe nieznacznie tylko ustępują jakościowym produkcjom wielkoekranowym, zaś pomysłowe kadrowanie i staranny design produkcji skutecznie zestawiają ze sobą współczesne trendy i uniwersalne już zapożyczenia.

Słowem podsumowania, „Niebo o północy” wpisuje się w rozrastający się pejzaż filmowych ostrzeżeń, upatrujących w futuroscenariuszach okazji do obrazowania możliwych kierunków ziemskiej apokalipsy. Clooney Ameryki swoim filmem nie odkrywa, ale z powodzeniem dołącza do szerszej dyskusji w duchu udanego quasi-głównonurtowego widowiska.

Ocena: 4/6

zdj. Netflix