NOSTALGICZNA NIEDZIELA #105: „Ciało i krew”

W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, niekiedy pomijane czy też zapomniane produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś pozostajemy w klimatach kina kostiumowego/historycznego, cofniemy się jednak o dwie dekady w stosunku do zeszłego tygodnia, by sięgnąć po jeden z mniej znanych filmów Paula Verhoevena, „Ciało i krew” z Rutgerem Hauerem i Jennifer Jason Leigh w rolach głównych.

Kto nie zna „Nagiego instynktu” i „Robocopa”? To bodaj najsłynniejsze dzieła holenderskiego reżysera, który w ostatnim piętnastoleciu XX wieku działał w Hollywood. Na tym się jednak lista znanych produkcji spod jego ręki nie kończy – jest jeszcze świetna „Pamięć absolutna”, są ze wszech miar udani „Żołnierze kosmosu”, jest „Człowiek widmo” i oczywiście cieszące się złą sławą (polemizowałbym, czy zasłużenie) „Showgirls”. Jednak nim wszystkie wyżej wymienione filmy ujrzały światło dzienne, w 1985 roku miała swą premierę pierwsza hollywoodzka (i angielskojęzyczna) produkcja Verhoevena.

„Ciało i krew” to historyczno-przygodowy film, którego akcję osadzono w XVI-wiecznych Włoszech. Nie mogąc znaleźć funduszy na jego produkcję w swym rodzinnym kraju, Verhoeven skontaktował się z wytwórnią Orion. Warunkiem koniecznym dla otrzymania niezbędnego finansowania okazały się jednak zmiany w scenariuszu, modyfikujące w dość istotny sposób wydźwięk całego filmu. Pierwotnym zamierzeniem Verhoevena było skupienie się na relacji między dwoma towarzyszami broni, najemnikami Martinem i Johnem Hawkwoodem, która z przyjacielskiej na skutek zaistniałych okoliczności stopniowo przechodzić miała we wrogą. Studio wymogło jednak położenie nacisku na wątek romansowy. To sprawiło, że Hawkwood musiał zostać zdegradowany do roli drugoplanowej, a i cały jego wątek stał się zdecydowanie mniej istotny. W tej sytuacji na pierwszy plan, obok wspomnianego Martina, wysunęły się postacie szlachcianki Agnes i jej narzeczonego Stevena. Planowaną scenę konfrontacji podczas kąpieli, w której to obaj kamraci ukrywali przy sobie noże, zamieniono ostatecznie na miłosne igraszki w wannie z udziałem głównej bohaterki. Później, gdy film poniósł już porażkę finansową, Verhoeven żałował tego, że zgodził się na te zmiany.

Film nakręcono w Hiszpanii, korzystając z kilku tamtejszych zamków (w tym głównie Belmonte). Zamiarem reżysera było ukazanie średniowiecza (choć trzymając się oficjalnych cezur, mamy tu do czynienia raczej z wczesnym renesansem) jako epoki pełnej brudu, śmierci, przemocy, gwałtu, chorób i nieszczęść wszelakich. I właśnie to mamy okazję oglądać od pierwszych scen „Ciała i krwi”, kiedy to najemnicy pod wodzą Johna Hawkwooda (Jack Thompson) szturmują, a następnie plądrują zbuntowane włoskie miasto, które mieli odzyskać dla jego prawowitego władcy, Arnolfiniego. Ten ostatni miast dotrzymać danego im słowa, decyduje się ich przegnać, co też czyni w porozumieniu z samym Hawkwoodem. Na czele przegnanych najemników staje Martin (Rutger Hauer). Wkrótce w ich ręce wpada Agnes (Jennifer Jason Leigh), narzeczona Stevena (Tom Burlinson), syna człowieka odpowiedzialnego za ich wygnanie. Jak się nietrudno domyślić, jej przyszłość nie rysuje się w tej sytuacji zbyt różowo, jednak dziewczyna, by się ratować przed całkowitym sponiewieraniem, zaczyna flirtować z Martinem. Najemnik nie pozostaje obojętny na jej wdzięki, co szybko zmienia sytuację szlachcianki. Tymczasem grupa zatrzymuje się w napotkanym zamku (po uprzednim wymordowaniu większej części jego mieszkańców). Tam odnajdzie ich pościg, na którego czele stoi Arnolfini wraz z synem Stevenem i wezwanym do pomocy Hawkwoodem. Krwawa konfrontacja zdaje się nieunikniona, ale nim sytuacja się wyjaśni, czeka nas co najmniej kilka mniej lub bardziej oczekiwanych zwrotów akcji.

Jak to u Verhoevena, możemy się tu spodziewać sporej ilości pokazywanej bez ogródek przemocy, ran ciętych i kłutych, nagości, a także gwałtów (z których jeden, kluczowy dla całej fabuły, pozostaje bodaj najbardziej pamiętną sceną w filmie), umierających dzieci i innych „atrakcji”. Można rzec, że film jest w swej formie dosadny i bezkompromisowy (jakby reżyser chciał sobie odbić z nawiązką wcześniej poczynione ustępstwa w kwestii scenariusza), co z pewnością wypada uznać za jedną z jego zalet. Kolejną jest muzyka Basila Poledourisa, którego Verhoeven zdecydował się zatrudnić po zapoznaniu się z jego kompozycjami stworzonymi na potrzeby obu części „Conana”. Nietrudno się domyślić, że soundtrack „Ciała i krwi” ma z tym ostatnim sporo wspólnego (choć jednak mu nie dorównuje). Również i obsada spisuje się nieźle, choć okazję zabłysnąć mają przede wszystkim Leigh i Hauer, których wątek i cała łącząca ich relacja od pewnego momentu stanowi wariację na temat syndromu sztokholmskiego. Wypadałoby w tym momencie nadmienić, że jeśli ktoś liczył na rozbierane sceny z udziałem Leigh, to... dobrze trafił. Spośród pozostałych członków obsady w pamięci pozostaje nawiedzony osobnik nazywany przez towarzyszy Kardynałem (Ronald Lacey), który to ma w zwyczaju interpretować wszelakie zdarzenia jako znaki od Boga. W porównaniu z wyżej wymienionymi, odtwórca roli Stevena wypada dość bezbarwnie, choć to po części zasługa tego, co dla jego postaci przewidział scenariusz. Również o zdegradowanym z głównego bohatera do poziomu drugiego planu Hawkwoodzie trudno powiedzieć coś ciekawego – dostaje, co prawda, swój wątek poboczny, w którym istotną rolę odgrywa młoda zakonnica, co to, parafrazując klasykę, „przez rozum zacięta i na umyśle szwankuje”, ale prawda jest taka, że gdyby go z fabuły w ogóle usunąć, film już zbyt wiele by na tym nie stracił. W jednej z ról pojawia się tu także Brion James, który wcześniej wystąpił u boku Hauera w „Łowcy androidów”.

Nie obeszło się także bez problemów. Po części wynikają one z mocno improwizacyjnego charakteru pracy na planie, jaki przyjął Verhoeven (a który skutkował też sporą ilości kłótni, głównie reżysera z Hauerem, którzy współpracowali tu po raz ostatni). Daje się to odczuć szczególnie w trzecim akcie, któremu wyraźnie brakuje płynności. Miejscami miota się on od pomysłu do pomysłu, w rozegraniu niektórych wątków zdaje się brakować konsekwencji, a sam finał może zostawić widza z uczuciem niedosytu. Razić też mogą naciągane pomysły, jak choćby zbudowana naprędce skomplikowana machina oblężnicza.

Mimo wspomnianych niedostatków, „Ciało i krew” pozostaje wartą uwagi pozycją, szczególnie dla miłośników kina historycznego osadzonego w realiach średniowiecza/wczesnego renesansu oraz, ma się rozumieć, fanów twórczości holenderskiego reżysera.

Film nie doczekał się w Polsce wydania płytowego. Na Blu-ray wydano go w USA, Francji, Wielkiej Brytanii i Niemczech. Ze wszystkich wydań na największą uwagę zasługują edycje z UK (Eureka) oraz trzypłytowe niemieckie wydanie od Koch Media. To pierwsze, jeśli wierzyć porównaniom screenshotów, ma nieco lepszą kompresję obrazu, to drugie – najbogatszy zestaw materiałów dodatkowych.

Zdj. Orion Pictures / Eureka Entertainment / Koch Media