NOSTALGICZNA NIEDZIELA #107: „Drzewo Jozuego”

W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, często pomijane produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. W tym tygodniu raz jeszcze sięgamy po relikt z czasów wypożyczalni VHS z Dolphem Lundgrenem w roli głównej, tym razem jest nim „Drzewo Jozuego”.

Przyznaję, mam słabość do klasycznych akcyjniaków z Dolphem z czasów, gdy jeszcze zdarzało im się otrzymywać dystrybucję kinową (często tylko ograniczoną). Większość spośród filmów z początków jego kariery znaleźć można na mojej półce, a co najmniej kilka doczekało się już omówienia w ramach naszego cyklu. Do tej pory pomijałem jednak film, którego na półce zdążyłem postawić już trzy różne wydania, i najwyższy czas to niedopatrzenie naprawić.

Przyzwoity sukces kasowy „Uniwersalnego żołnierza” z 1992 roku nie był już w stanie zanadto pomóc karierze Lundgrena, a jego kolejny film nie trafił do kin w USA, choć wyświetlano go w innych krajach. „Drzewo Jozuego”, wyreżyserowane przez słynnego kaskadera (i koordynatora kaskaderów) Vica Armstronga, w zasadzie zamyka interesujący mnie okres kariery odtwórcy roli Ivana Drago. Wprawdzie później pojawił się jeszcze na drugim planie w niezbyt udanym „Johnnym Mnemonicu”, potem zniknął jednak z ekranów kin na długie lata. Jak by nie było, ostatnia pozycja na liście „klasyków z Dolphem” pochwalić się może szeregiem zalet, które sprawiają, że wracam do filmu regularnie i z przyjemnością.

Bohaterem filmu jest były kierowca rajdowy Wellman Santee (Lundgren), który zszedł na przestępczą drogę. Wraz ze swym wspólnikiem Eddiem, transportuje kradzione wyścigowe samochody, gdy zostają zatrzymani przez policję. Dochodzi do strzelaniny, w której ginie kumpel naszego bohatera oraz policjant, o którego śmierć zostaje oskarżony Santee. Tak naprawdę za ten ostatni czyn odpowiedzialny jest ktoś inny, a nasz bohater ma tu pełnić rolę kozła ofiarnego. Zanim jednak może do tego dojść, ucieka z więziennego transportu i bierze zakładniczkę. Nie wie jednak, że w rzeczywistości Rita (Kristian Alfonso, którą, gdyby ktoś się zastanawiał, w rozbieranych scenach zastępuje dublerka) jest policjantką. Rozpoczyna się pościg za zbiegiem, w którym biorą udział ci, którym najbardziej zależy na jego śmierci, czyli policjanci, którzy wrobili go w morderstwo gliniarza z drogówki. Jak to w tego typu sytuacjach bywa, z czasem nastawienie Rity do jej porywacza ulega zmianie, szczególnie gdy na jaw wychodzi coraz więcej faktów świadczących o tym, co się rzeczywiście wydarzyło. Po drodze dojdzie oczywiście do szeregu efektownych scen akcji, z których warto wspomnieć zwłaszcza o dwóch.

Pierwszą jest widowiskowa strzelanina w magazynie pełnym sportowych samochodów, w której Santee rozprawia się z dziesiątkami przeciwników w stylu Johna Matrixa w „Commando”. Realizując tę sekwencję, Vic Armstrong inspirował się mocno filmowymi dokonaniami Johna Woo. Gdy obaj panowie spotkali się przy okazji premiery „Drzewa Jozuego”, Armstrong miał ponoć przeprosić słynnego filmowca z Hong Kongu za ten „plagiat”, na co Woo odpowiedział: „Nie przejmuj się Vic, sam kradłem twoje pomysły od lat”. Drugą pamiętną sceną akcji jest poprzedzający finałową konfrontację pościg z udziałem kultowych samochodów tamtych czasów – Ferrari F40 i Lamborghini Countach. Co prawda, wykorzystane w filmie pojazdy to jedynie repliki zbudowane na szkielecie Pontiaca Fiero (szczególnie „Ferrari” wypada blado w zestawieniu z oryginałem), lecz nie ujmuje to zbytnio efektowności tej niezwykle sprawnie sfilmowanej sekwencji. Gorzej, że następujący tuż po jej zakończeniu finał pozostawia nieco do życzenia. Najwyraźniej tego samego zdania byli także producenci, którzy (już po kinowej premierze) zażądali dokrętek mających na celu „podkręcenie” efektowności finałowego starcia. Tak też się stało, lecz mimo dodatkowej bijatyki (nieszczególnie zgrabnej, prawdę mówiąc), która trafiła do wersji rozszerzonej filmu, zakończenie wciąż pozostawało daleko w tyle za wcześniej wspomnianymi sekwencjami. Tak naprawdę trudno powiedzieć, czy dokrętki w ogóle się filmowi przysłużyły, i osobiście preferuję chyba krótszy, kinowy finał.

Tym, co mnie zawsze nieco uwiera, jest fakt, że zabrakło w filmie jakiegoś konkretnego przeciwnika. Dolph kasuje tu głównie typowe „mięso armatnie”, a choć wcielający się w głównych łotrów George Segal i Beau Starr sprawdzają się w roli wrednych typów, to jednak nie do końca są materiałem na godnych oponentów dla naszego bohatera. Można się z nimi pościgać, można postrzelać, ale gdy przychodzi do obijania pysków, trudno oczekiwać rewelacji. Gdyby tak dodać im pomagiera w stylu takiego, powiedzmy, Matthiasa Huesa, może i finał dałoby się zrobić bardziej satysfakcjonujący.

Z plusów warto wspomnieć o klimatycznym soundtracku w wykonaniu Joela Goldsmitha, który niestety nie doczekał się nigdy edycji płytowej, oraz miłych oku plenerach – szczególnie, gdy się ma słabość do amerykańskich skalistych pustkowi. Ogólnie rzecz biorąc „Drzewo Jozuego” to kawałek niezłego akcyjniaka w klimatach kina drogi (co dla mnie stanowi kolejny atut), dający się także z powodzeniem sklasyfikować jako współczesny western (czemu sprzyja zarówno fabuła, jak i miejsce akcji), którym powinni zainteresować się przede wszyscym miłośnicy kina akcji ery VHS i samego Dolpha.

Sytuacja z nośnikami fizycznymi przez długie lata przedstawiała się tu dość problematycznie. Amerykańskie wydanie DVD od Artisan (pod zmienionym tytułem „Army of One”) zawierało rozszerzoną, pozbawioną cenzury wersję filmu w wersji 4:3 (open matte). Oryginalne, kinowe proporcje obrazu (2.35:1) znaleźć można było w wydaniu francuskim, które jednak dotknęła cenzura. Co ciekawe, nie dotyczyła ona brutalnych ujęć, a scen dialogowych, w których pojawiły się papierosy, oraz sceny miłosnej (która nawet w swej pełnej formie była dość stonowana). Na domiar złego wydanie francuskie nie zawierało oryginalnej ścieżki dźwiękowej, ale w czasach, gdy nie było innej opcji zakupu filmu z oryginalnym kadrowaniem, i tak zdecydowałem się je postawić na półce. W 2013 roku za sprawą Shout! Factory po raz pierwszy wydano w USA „Drzewo Jozuego” w oryginalnych proporcjach i z oryginalnym tytułem. Edycja ta zawierała wersję kinową filmu na Blu-ray i DVD wraz z dodatkami. Od tamtej pory film doczekał się także kilku wydań w Niemczech. Z porównania screenshotów wynika, że starsze z wydań niemieckich jest zbyt wygładzone, z kolei nowsze zbyt wyostrzone (a kompresja robi z ziarnem dziwne rzeczy), podczas gdy wydanie amerykańskie stanowi coś pośredniego i byłbym je skłonny wskazać jako optymalny wybór (o ile oczywiście komuś nie przeszkadza blokada regionalna). Co się tyczy wydań polskojęzycznych, to był tylko VHS z wersją kinową. Czytał Tomasz Knapik.

zdj. Epic Productions/Vision International / Shout! Factory