W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, niekiedy nieco już zapomniane produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś ponownie wracamy do lat 70. ubiegłego stulecia, by przyjrzeć się bliżej pierwszemu remake'owi słynnego „King Konga”.
O King Kongu słyszał każdy. Historia wielkiej małpy przywiezionej z tropikalnej wyspy do Nowego Jorku oraz jej rozgrywający się na szczycie Empire State Building finał nie dają o sobie zapomnieć, a sam Kong stał się nieśmiertelną ikoną kinematografii. Od czasu premiery filmu w 1933 roku powracano do tematu wielokrotnie, serwując widowni kolejne wersje tej historii w filmach z 1976 i 2005 roku, jej rozwinięcia (wątpliwej jakości „King Kong żyje” z 1986 roku), czy też różnorakie wariacje na temat (w tym najnowsza inkarnacja „Kong: Wyspa czaski”, czy też produkcje japońskiego studia Toho). Ze wszystkich ekranowych wcieleń Konga do jednego żywię szczególny sentyment. Mowa tu oczywiście o pierwszej wersji, z jaką miałem się okazję zapoznać, czyli filmie Johna Guillermina z Jeffem Bridgesem i Jessicą Lange w rolach głównych. Oryginał, który obejrzałem jakiś czas później, nie zrobił już na mnie większego wrażenia, a do wersji Petera Jacksona musiałem się przekonywać na przestrzeni kilku seansów i choć ostatecznie uznałem ją za udaną interpretację, to jednak wciąż z większą przyjemnością powracam do pierwszego remake’u z 1976 roku.
Powstanie tego filmu poprzedziła batalia o prawa do jego produkcji między wytwórnią Universal a producentem Dino de Laurentiisem, głodnym sukcesu podobnego temu, który stał się udziałem „Szczęk” Spielberga czy też kilku filmów katastroficznych takich jak „Płonący wieżowiec” czy „Tragedia Posejdona”. Sytuacja prawna tycząca się praw do postaci Konga, pierwszego filmu, a także jego nowelizacji była na tyle skomplikowana, że można by napisać osobny artykuł o samym tylko tyczącym się ich konflikcie. Dość powiedzieć, że ostatecznie zarówno Universal, jak i De Laurentiis zapewnili sobie możliwość wyprodukowania nowego „King Konga”, jednak włoski producent zadbał o to, by swą produkcję wprowadzić do kina jako pierwszą. W tej sytuacji Universal, obawiając się strat finansowych, w zamian za pewien udział w zyskach konkurencyjnego filmu zgodził się wycofać z planów realizacji własnej wersji na pewien czas. Jak się ostatecznie okazało, powrócił do nich dopiero w niecałe trzy dekady później, czego efektem był oczywiście film Petera Jacksona. Tymczasem współpracująca z de Laurentiisem wytwórnia Paramount, w zamian za prawa do dystrybucji, wyłożyła połowę liczącego sobie 24 miliony dolarów budżetu. Premierę wyznaczono na grudzień 1976 roku.

Na stanowisko reżysera zatrudniono Johna Guillermina odpowiedzialnego za „Płonący wieżowiec”, a w obsadzie znaleźli się Jeff Bridges oraz modelka bez aktorskiego doświadczenia – Jessica Lange. Już w trakcie produkcji zaczęto rozgłaszać wszem wobec, że w filmie będzie można zobaczyć naturalnej wielkości trzynastometrowego mechanicznego Konga, za którego przygotowanie miał odpowiadać Carlo Rambaldi. Był to bardzo ambitny plan, jak się wkrótce okazało – zbyt ambitny. Koszt budowy olbrzymiego małpoluda wyniósł 1,7 miliona dolarów, miało nim sterować dwudziestu operatorów, oprócz tego przygotowano także osobne ręce z ruchomymi palcami (aktor Charles Grodin twierdził później, że przez pomyłkę zbudowano dwie prawe ręce). Zakładano także, że w ujęciach, w których mechaniczny olbrzym by się nie sprawdził, zostanie wykorzystany człowiek w kostiumie – tę rolę wziął na siebie specjalista od charakteryzacji, Rick Baker. Jak później stwierdził: „Nie mogli znaleźć nikogo na tyle głupiego, by zechciał założyć ten kostium”.

Trudno powiedzieć, czy ktokolwiek wierzył w sukces przedsięwzięcia, na które się porwano, budując Konga naturalnych rozmiarów. Możliwe, że stawiano tu przede wszystkim na efekt czysto marketingowy, przyciągnięcie ludzi do kina przy pomocy czegoś, czego nigdy dotąd nie widzieli. Małpę faktycznie zbudowano, pokazywano jej zdjęcia, ludzie o niej mówili. Zainteresowanie filmem rosło. Tymczasem problemy narastały – już same mechaniczne ręce okazały się mocno kłopotliwe i niewiele brakowało, by stały się przyczyną wypadków na planie. Mająca z nimi sporo do czynienia Jessica Lange chodziła posiniaczona i nie raz wołała o pomoc zbyt mocno ściśnięta przez olbrzymie palce. Z kolei Charles Grodin otarł się o śmierć w niebezpiecznej sytuacji z udziałem nogi Konga wykorzystanej w jednej ze scen.
Wbrew absurdalnie wręcz przesadzonym rewelacjom, jakie znaleźć można było w prasie, mówiących o tym, jak to olbrzymi robot potrafi się schylać, łapać ludzi w dłoń i podnosić w górę czy też robić pięciometrowe kroki, mechaniczny małpolud nie nadawał się praktycznie do niczego. Jego faktyczna mobilność była znikoma, zaliczał awarię za awarią, toteż wciąż ograniczano ilość scen, w których faktycznie był wykorzystywany. W gotowym filmie jego rola ograniczyła się ostatecznie do zaledwie 15 sekund w jednej scenie, całą resztę roboty musiał wziąć na siebie Rick Baker, który z kolei nie był zachwycony tym, jak wyglądał jego przygotowywany w pośpiechu kostium. A ten wyglądał w dodatku zupełnie inaczej niż naturalnych rozmiarów kukła (bo trudno to inaczej nazwać). Biorąc to wszystko pod uwagę, trudno uniknąć ironicznego uśmieszku na widok tekstu, który pojawia się w trakcie napisów końcowych:
The producer wishes to acknowledge that Kong has been designed and enginereed by Carlo Rambaldi, constructed by Carlo Rambaldi and Glen Robinson with special contributions by Rick Baker.
„Specjalne kontrybucje”. Takie tam określenie na 99% całego występu w filmie. Ciekawe czy Baker śmiał się, czy płakał, gdy to czytał. Równie ciekawie musiały się przedstawiać reakcje widzów, którzy dali się nabrać na marketingowe chwyty i wyssane z palca sensacyjne wiadomości, gdy zobaczyli na ekranie faceta w kostiumie małpy. Ponoć bywali i tacy (również wśród krytyków recenzujących omawianą produkcję), którzy nawet widząc gotowy film, wciąż wierzyli w to, że przez cały czas oglądają naturalnych rozmiarów Konga wprawionego w ruch z pomocą geniuszu jego konstruktorów. Cóż, weźmy poprawkę na fakt, że były to zupełnie inne czasy, a oszukać ludzi było zdecydowanie łatwiej niż dziś. Co ciekawe, mimo wszystko film zgarnął jednak Oscara za efekty specjalne.

Co się tyczy fabuły, to w przeciwieństwie do filmu Jacksona mamy tu do czynienia z wieloma odstępstwami od oryginału. Zmieniono nazwiska bohaterów, a także cel wyprawy, którym jest tutaj poszukiwanie złóż ropy. Paleontolog Jack Prescott (Bridges) dostaje się na pokład statku należącego do Petrox Oil Company udającego się na tajemniczą wyspę – gdy zostaje odkryty, początkowo jest traktowany z nieufnością, zostaje nawet uwięziony, wkrótce jednak udaje mu się przekonać szefa ekspedycji Freda Wilsona (Charles Grodin) o swych uczciwych zamiarach i zostaje fotografem wyprawy. Po drodze statek natyka się na samotną tratwę, na której pokładzie znajduje się Dwan (Lange). Dziewczyna twierdzi, że znajdowała się na pokładzie jachtu, który eksplodował wskutek nieszczęśliwego wypadku. W końcu ekspedycja dociera na wyspę i odkrywa jej dzikich mieszkańców, a także coś, co budzi w nich zarówno szacunek, jak i strach. Dalszy przebieg historii jest już dość standardowym odtworzeniem fabuły oryginału, przy czym w finale zamiast dwupłatowców dostajemy śmigłowce, a miejsce Empire State Building zajmują bliźniacze wieże World Trade Center.

Jest jednak jeszcze kilka dość istotnych cech wyróżniających film Guillermina spośród innych wersji, ale jako że oryginał zatarł mi się już w pamięci, porównać go mogę przede wszystkim z wersją Jacksona. Chyba najbardziej dającą o sobie znać różnicą jest relacja głównej bohaterki i Konga – u Jacksona jest to coś, co w pewnym sensie przypomina romantyczną miłość, olbrzymi goryl rzuca smętne, tęskne spojrzenia, mamy patrzenie sobie w oczy, zabawę na zamarzniętym jeziorze i tak dalej. Również Jack Driscoll robi maślane oczy do naszej bohaterki, a ona sama to nieśmiała dziewczyna, która dostała szansę poznać swego idola i z miejsca się w nim zakochała. Tymczasem w filmie Guillermina seksualne napięcie wiszące w powietrzu da się kroić nożem. Dwan od samego początku sprawia wrażenie będącej na haju nimfomanki (i słodkiej idiotki przy okazji). Z kolei sam Kong zdaje się być perwersem z żądzą wypisaną w oczach, co chwila szczerzącym zębiska w dwuznacznym uśmieszku, który zdaje się przez większość czasu główkować nad tym, jak by tu zaliczyć blond piękność mimo drastycznej różnicy w gabarytach. Bezczelnie obmacuje ją paluchem, próbuje rozbierać... Również Jack Prescott zdecydowanie nie jest Jackiem Driscollem. Nie wydaje się być pewny swych uczuć względem Dwan i w sumie trudno mu się dziwić, zważywszy na to, jak się kobieta zachowuje. I choć pomysł spędzenia z nią nocy w kajucie mu najwyraźniej odpowiada, to jednak fakt, że w finale oglądamy ich osobno na dwóch wieżach WTC (podczas gdy u Jacksona razem na ESB) zdaje się mieć tu swe symboliczne znaczenie. Oboje pochodzą z różnych światów, są na tyle odmienni, że trudno wyobrazić sobie, by ostatecznie mieli być razem. Gdy zaś są już z powrotem na dole, Jack rezygnuje z próby przedostania się do otoczonej przez reporterów Dwan. Wyraz jego twarzy zdaje się mówić: „Masz swoje pięć minut, baw się dobrze” – bo Dwan w przeciwieństwie do Ann Darrow szuka rozgłosu i sławy i nie ma problemu ze wzięciem udziału w całej szopce z uwięzionym Kongiem.

Co się tyczy strony wizualnej – atutem „Konga” '76 pozostaje to, że kręcono go po części w plenerze, dzięki czemu ma do zaprezentowania parę ładnych i „prawdziwych” miejscówek, minus jest z kolei taki, że jest ich niewiele i bardzo mocno zaznacza się kontrast między nimi a scenami ewidentnie studyjnymi, gdzie mamy do czynienia z namalowanym niebem i miniaturami. Póki są to sceny typowo nocne, nie jest źle. Pierwsze pojawienie się Konga czy niemal cała akcja w mieście wypadają całkiem przekonująco. Gorzej ze scenami, gdzie Kong „zabawia się” z Dwan albo zrzuca ekipę poszukiwawczą w przepaść ze zwalonego drzewa. No i wielki wąż robiący tu za zamiennik dinozaurów wypada dość żenująco. Natomiast sam Kong odgrywany przez „faceta w kostiumie” jak w klasycznych filmach o Godzilli nie jest zły, osobiście nie widzę też problemu w tym, że nie porusza się jak goryl. Po prostu w przeciwieństwie do wersji Jacksona to nie jest wielki goryl, a jakiś bliżej nieokreślony małpolud (i to nie wynik zaniedbania, tylko świadomej decyzji – początkowo próbowano bardziej małpich ruchów i zdecydowano się z tego zrezygnować). Dwie różne koncepcje, obydwie mi odpowiadają. Wersja z 1976 to także jedyna, w której pokazuje się podróż powrotną z wyspy. Co prawda, jak zwykle pominięto kwestię załadowania Konga na statek (z tym, że w latach 70. mogliby to zrobić np. przy pomocy helikopterów), ale przynajmniej mamy tu wyraźnie pokazane, że nie wiozą go stateczkiem, którym wcześniej przypłynęli, tylko wielkim tankowcem.

I jeszcze słówko o końcowej konfrontacji – u Jacksona mieliśmy widowiskowe zakończenie na Empire State Building (tak jak w oryginale), ale skrojone pod PG-13 (czytaj: bezkrwawe), emocje mu towarzyszące wywoływane są raczej poprzez fakt, że ginący Kong był wcześniej przedstawiony jako zakochany i niemal uroczy, a w tych końcowych scenach Jackson dalej się tego trzyma. Napalony małpolud z filmu Guillermina nie jest w stanie wywołać w widzu takich uczuć, ale za to ginie (dość szybko zresztą) wyjąc z bólu i bryzgając krwią, szatkowany pociskami minigunów, co też swego rodzaju emocje potrafi wzbudzić. Jest jednak z końcówką filmu z 1976 taki problem, że scenom na dachu WTC brak jakiegokolwiek poczucia wysokości, brak ujęć, przy których by się ją odczuwało, i tutaj Jackson jest bezkonkurencyjny. „Kong” '76 ma z kolei zdecydowanie lepsze tempo (jest w końcu o godzinę krótszy), choć tytułowe monstrum widzimy po raz pierwszy niewiele wcześniej niż w wersji Jacksona, bo gdzieś między pięćdziesiątą a sześćdziesiątą minutą.
Warto także wspomnieć o muzyce autorstwa Johna Barry'ego – w pamięć szczególnie zapadają dwa motywy – jeden lekki, przyjemny o romantycznym zabarwieniu, drugi związany bezpośrednio z tytułową postacią, mroczny i ponury, a przy tym pełen mocy.

Film miał swoją premierę kinową 17 grudnia 1976 roku. Mimo mieszanych recenzji zarobił trzykrotność swego budżetu, odnosząc sukces kasowy. Pozwolił także rozkręcić karierę Jessice Lange, nawet jeśli rola w „King Kongu” spotkała się ze sporą dawką krytyki. Przez kolejne trzy lata aktorka nie pojawiła się na ekranach kin, poświęcając czas na doskonalenie warsztatu aktorskiego. Jednak mimo wielu udanych ról na koncie, dla mnie wciąż pozostaje „dziewczyną Konga”. I choć po latach równie dobrze ogląda mi się wersję Jacksona, to do filmu Guillermina wciąż żywię olbrzymi niczym tytułowe monstrum sentyment, powtórkowe seanse za każdym razem zaliczam do udanych, a moje pierwsze skojarzenie na hasło „King Kong” to wciąż siedząca na olbrzymiej dłoni Jessica Lange – i tak już raczej zostanie. W związku z powyższym nie pozostaje mi nic innego, jak tylko polecić film tym, którzy z jakiegoś powodu jeszcze się z nim nie zaznajomili.
W Polsce film został wydany na VHS, a następnie na DVD przez Vision i ponownie przez Kino Świat (czytał Maciej Gudowski). Za granicą można dostać także wydania Blu-ray. Nie grzeszą one rewelacyjną jakością obrazu, a wydanie niemieckie nosi w dodatku oznaki automatycznego czyszczenia obrazu, które czasami usuwa to, czego nie powinno (szkoda, ma bowiem niezłą okładkę). Po przejrzeniu dostępnych porównań postawiłbym zapewne na wydanie francuskie, choć akurat w tym przypadku raczej pozostanę przy DVD. W ramach ciekawostki dodam, że na TVP film czytał Tomasz Knapik, istnieje także trzygodzinna wersja telewizyjna, która odznacza się iście fatalnym tempem, a także cenzurą przemocy, przekleństw i scen oraz dialogów o podtekście seksualnym.

zdj. Dino de Laurentiis Company