NOSTALGICZNA NIEDZIELA #109: „Konwój” (1978)

Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Pozostaniemy dziś w latach 70., by przyjrzeć się słynnej produkcji Sama Peckinpaha, od której sam reżyser się odciął. Chodzi oczywiście o „Konwój”.

Gdy zastanawiam się nad swoim najstarszym filmowym wspomnieniem, tyczącym się filmu, który obejrzałem w całości, prócz kilku westernów i filmów wojennych, których tytuły zatarły mi się na tyle, że niczego już nie mogę być pewien, zawsze wyróżniał się jeden film. Ten o kierowcach ciężarówek przemierzających amerykańskie pustkowia i porozumiewających się przez CB-radio. Już na wstępie warto powiedzieć, że film, o którym mowa, czyli „Konwój” – najbardziej dochodowy spośród filmów twórcy „Dzikiej bandy”, Sama Peckinpaha – jest adaptacją… piosenki country o tym samym tytule, za którą odpowiadał C.W. McCall. Tak jest. Piosenki.

'Cause we got a little 'ole convoy
Rockin' through the night
Yeah, we got a little 'ole convoy
Ain't she a beautiful sight

W roli głównej, kierowcy ciężarówki znanego jako Gumowy Kaczor, wystąpił Kris Kristofferson, partnerowali mu Ali MacGraw jako napotkana na drodze nieznajoma, którą okoliczności zmuszają do zabrania się w drogę z Kaczorem, Ernest Borgnine w roli głównego antagonisty, szeryfa Lyle’a Wallace’a, oraz Burt Young i Franklyn Ajaye jako towarzyszący Kaczorowi kierowcy, którzy wraz z nim dają początek tytułowemu konwojowi.

„Konwój” powstał w czasie, gdy tematyka przez film poruszana zyskiwała sobie na popularności – nieco wcześniej miały swą premierę „Mistrz kierownicy ucieka” z Burtem Reynoldsem, a także „Gorączka białej linii” czy też serial „Movin’ On”. „Konwój” kontynuował te tradycje, a że robił to w odpowiednim czasie, zapewnił sobie (umiarkowany, ale jednak) kasowy sukces. Nim jednak do tego doszło, musiał pokonać doprawdy wyboistą drogę. Reżyser nie był w tym czasie w najlepszej formie (do głosu dochodziło uzależnienie od alkoholu i narkotyków), mówi się, że w pracy na planie wspierał go James Coburn, który miał wyreżyserować niektóre sceny. Peckinpah zachęcał aktorów do improwizacji i zmieniania dialogów, i scen we własnym zakresie, co niekoniecznie przynosiło zamierzone efekty, a pierwsza wersja filmu, jaką pokazał wytwórni, liczyła ponoć 220 minut. Poskutkowało to zwolnieniem zarówno reżysera, jak i montażysty, Gartha Cravena. Następca tego ostatniego, Graeme Clifford, otrzymał nowe wytyczne. Miał przyciąć film do rozsądnych rozmiarów, kładąc przy tym nacisk na to, by miał on jak najwięcej wspólnego ze wspomnianym wcześniej „Mistrzem kierownicy”. I dokładnie to zrobił, a film skurczył się o połowę. W efekcie Peckinpah odciął się od swego dzieła.

Fabuła jest prosta – przemierzający pustkowia Arizony kierowcy wchodzą w konflikt z wrednym stróżem prawa w osobie szeryfa Wallace’a, który zrobi wszystko, by uprzykrzyć im życie. Gdy sytuacja robi się nieprzyjemna, a przed Spider-Mike’em, jednym z towarzyszy Kaczora wracającym do ciężarnej żony, staje widmo odsiadki, panowie decydują się przeciwstawić karzącej ręce prawa. Wkrótce dołączają do nich kolejni kierowcy, sam konwój rośnie do olbrzymich rozmiarów, stając się, wbrew intencjom jego twórców, swego rodzaju manifestacją, w której wszyscy zdają się doszukiwać drugiego dna. Sytuacja szybko eskaluje, wzbudzając zainteresowanie prasy, telewizji i polityków. W końcu Spider-Mike wpada w ręce Wallace’a, ten ostatni nie spodziewa się jednak, do czego są skłonni w tej sytuacji posunąć się kompani pechowego kierowcy. Jak się nietrudno domyślić, film obfituje w efektowne sceny pościgów, jak również rozwałkę z udziałem osiemnastokołowych ciężarówek. Bywa, że niezamierzoną przez twórców, czego przykładem jest scena z wywrotką pojazdu prowadzonego przez Wdowę (Madge Sinclair).

Do największych plusów „Konwoju”, prócz wspomnianych wyżej atrakcji, należy z pewnością obsada, w tym szczególnie trio Kristofferson-Borgnine-Young, których charyzma, przynajmniej w moim odczuciu, chwilami rozsadza ekran (Young robi przy tym także za comic-reliefa i sprawdza się w tej roli znakomicie). Ali MacGraw stanowi tu jedynie ładny dodatek, a jej postać jest do scenariusza wstawiona trochę bez większego sensu (ot, byleby główny bohater miał z kim romansować), choć warto wspomnieć, że ponoć rozwinięto ją nieco bardziej w nowelizacji (która to, jeśli wierzyć zasłyszanym tu i tam opiniom, stanowi zdecydowanie poważniejsze podejście do tej historii). Oczywiście nie zmienia to faktu, że samo wprowadzenie jej postaci (mające miejsce praktycznie na samym jego początku) to jeden z tych bardziej pamiętnych momentów filmu. Muszę w tym miejscu nadmienić, że wesoła drużyna Gumowego Kaczora budzi u mnie nieodparte skojarzenia z takimi  ekipami jak choćby załoga „Buda” Brigmana z „Otchłani” Camerona czy też (zwłaszcza) załoga Nostromo („Obcy” Scotta to w końcu „truckers in space”). Kapitan Dallas to już w ogóle wypisz-wymaluj Gumowy Kaczor (przynajmniej wizualnie). A skoro już o Kaczorze mowa… zdobiąca front ciężarówki głównego bohatera figurka kaczki powróci po latach w innym znanym filmie o tematyce samochodowej, czy muszę mówić, w jakim?

Kolejne powroty do „Konwoju”, które zaliczam regularnie od czasu, gdy film dołączył do mojej filmowej kolekcji, nieodmiennie przynoszą sporą satysfakcję, będąc jednocześnie sentymentalną podróżą do czasów dzieciństwa. Co prawda, od strony scenariuszowej nie mamy tu do czynienia z żadnym arcydziełem, a zakończenie może i nieco rozczarowuje, to jednak w tym wypadku liczy się przede wszystkim klimat, jaki udało się w filmie stworzyć. W mojej opinii „Konwój” bije też na głowę „Mistrza kierownicy” (do którego powtórki mnie swego czasu skłonił), nawet jeśli nie zbliżył się do jego wyniku w box office. Mocno westernowy w swym charakterze film Peckinpaha jest lepiej wyważony, serwuje humor z umiarem, podczas gdy typowo komediowy „Mistrz kierownicy” ustawicznie w tym aspekcie przedobrza, a i tak cały czas wygląda jakby chciał, a nie mógł. Wygląda mi zresztą na to, że w temacie filmów z wielkimi ciężarówkami na pierwszym planie to właśnie „Konwój” pozostaje bezkonkurencyjny (bardzo dobry jest także „Pojedynek na szosie”, ale to jednak nieco inna bajka). Swego czasu próbowałem obejrzeć kilka innych pozycji sięgających po tę tematykę i żaden z nich się do filmu Peckinpaha nie zdołał choćby zbliżyć. Choć kto wie, może to przede wszystkim siła sentymentu? Żałuję tylko, że film nie doczekał się nigdy wersji reżyserskiej, bowiem te 110 minut, do których go ostatecznie przycięto, zawsze pozostawia u mnie spory niedosyt. „Konwój” to film, przy którym z chęcią spędziłbym o wiele więcej czasu i nawet jeśli wspomniane wcześniej 220 minut byłoby zapewne sporą przesadą, to jednak solidne dwie i pół godziny w tym wypadku byłyby wskazane.

W Polsce film wydano na VHS (w pełnej wersji), na którym kiepskie tłumaczenie przeczytał Jacek Brzostyński. Następnie ukazał się na DVD nakładem wydawnictwa Tantra. Tym razem za tłumaczenie odpowiadał Tomasz Beksiński (co stanowi gwarancję jego jakości), a w roli lektora pojawił się Władysław Frączak. Wydanie to zawierało skróconą (w jednej scenie) wersję filmu. Następnie film został wydany także przez Kino Świat (ponownie wersja skrócona), jednak w porównaniu z wydaniem Tantry mieliśmy do czynienia ze zdecydowanie gorszą jakością obrazu. To samo tłumaczenie co poprzednio przeczytał tym razem Maciej Gudowski, ale jakość ścieżki audio także pozostawiała sporo do życzenia. Pełną wersję filmu znajdziemy w wydaniach Blu-ray od Studia Canal, które ukazały się w UK, Niemczech i Francji. Oczywiście w tym wypadku o polskiej wersji możemy zapomnieć. Więcej informacji i porównania screenshotów znajdziecie w odpowiednim temacie na naszym forum.

zdj. MGM/Studio Canal