NOSTALGICZNA NIEDZIELA #110: „Super Mario Bros.”

Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, niekiedy zapomniane produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś rzut oka na pierwszą adaptację gry video, okryte złą sławą „Super Mario Bros.” z 1993 roku.

W pierwszej połowie lat 90. filmowcy podjęli pierwsze próby wejścia na całkiem nowy grunt, jakim w tym czasie było przenoszenie na kinowe ekrany gier video. Pierwszą taką produkcją była adaptacja kultowej serii „Mario Bros.” wywodzącej się z lat 80. Film poniósł klapę finansową, uznany został za artystyczną porażkę, a wcielający się w głównego bohatera Bob Hoskins żałował potem, że w ogóle w nim wystąpił, twierdząc, że to „najgorsze, co kiedykolwiek zrobił”. Także Dennis Hopper wskazał „Super Mario Bros.” jako film, z którego jest najmniej zadowolony (delikatnie rzecz ujmując). Również i fani gry nie byli zadowoleni, bowiem adaptacja nie sprostała ich oczekiwaniom, nie odwzorowując fabuły i klimatu… chwila, moment. Przyznaję – klimatu zdecydowanie nie odwzorowano i rozumiem, że niektórych mogło to zaboleć. Co się jednak tyczy fabuły, to muszę w tym miejscu zapytać: jakiej fabuły? O ile mnie pamięć nie myli, adaptowana gra sprowadzała się do tego, że wąsaty hydraulik idzie w prawo, przeskakuje przeszkody, od czasu do czasu rozdeptuje wredne stworki, pokonuje złego bossa, aż w końcu dociera do czekającej na końcu księżniczki. I tak w kółko. Mając w pamięci zarówno film, jak i grę, chylę czoła przed twórcami tej adaptacji. Jest to bowiem coś nieskończenie ciekawszego niż materiał źródłowy, na którym zostało oparte. Fakt, że ma swoje wady, ale te bledną w obliczu całego szeregu zalet. Tak, przyznaję otwarcie, lubię „Super Mario Bros.” i wracałem doń z przyjemnością wielokrotnie. Dlatego też uznałem, że warto skrobnąć o nim parę słów w naszym cotygodniowym cyklu, co też, niniejszym, czynię.

Luigi Mario i Mario Mario.

Pomysłodawcą filmu był Roland Joffe z wytwórni Lightmotive, który przekonał decydentów z Nintendo do wsparcia inicjatywy mającej na celu przeniesienie ich flagowej serii na kinowe ekrany. Co więcej, Japończycy uznali, że niepotrzebna im kreatywna kontrola nad produkcją i są skłonni zezwolić Amerykanom na eksperymentowanie z ich własnością. Pierwsza wersja scenariusza autorstwa Barry’ego Morrowa wysyłała braci Mario i Luigiego w egzystencjalną podróż porównywalną z tym, co przeszli bohaterowie „Rain Mana”. Nie przeszło. Kolejna wersja miała więc mieć więcej wspólnego z bajkowym klimatem „Czarnoksiężnika z Oz”. Do stołka reżysera przymierzano Harolda Ramisa, który jednak odmówił. W końcu Joffe skontaktował się z Rockym Mortonem i Annabel Jankel. Zarówno on sam, jak i reżyserskie duo zgodni byli co do jednego – celowali w klimat filmów takich jak pierwsze „Wojownicze Żółwie Ninja”, „Pogromcy duchów” czy też „Batman” Tima Burtona. Przedstawiony w filmie świat miał być tajemniczym i mrocznym miejscem. Pojawił się także koncept równoległego wymiaru zamieszkanego przez potomków dinozaurów (oparty w pewnym stopniu na jednej z gier).

Rolą Mario zainteresowany był początkowo Dustin Hoffman, uznano jednak, że nie pasuje, i zaproponowano ją Danny’emu DeVito, ten ostatecznie jej nie przyjął. Kolejnym kandydatem był wcześniej wspomniany Bob Hoskins (którego wątpliwości rozwiała dopiero któraś z kolei wersja scenariusza), który nie miał pojęcia o tym, że film oparto na grze video i dowiedział się o tym przypadkiem już w trakcie zdjęć. Partnerować miał mu John Leguizamo w roli młodszego z braci, Luigiego. Niestety, na kilka tygodni przed rozpoczęciem zdjęć Disney wykupił prawa do dystrybucji i zażądał daleko idących zmian. W rezultacie scenariusz, który sfilmowano, miał niewiele wspólnego z tym, co podpisywali Morton, Jankel, jak również większość aktorów przyjmujących role. Co gorsza, w tym czasie większość planów filmowych była już przygotowana i niekoniecznie kompatybilna z nową wersją skryptu. W trakcie zdjęć reżyserska para (ponoć określana przez Boba Hoskinsa niechlubnym mianem „fucking idiots”) próbowała przemycić do filmu niektóre z wcześniej przewidzianych elementów, kręcąc na przykład sceny ze striptizerkami, ale, jako że za grupę docelową obrano ośmio-dziesięciolatków (co akurat nie powinno nikogo zaskakiwać), wszystkie te elementy skończyły później na podłodze montażowni. Gotowy film z pewnością nie był więc tym, czym zakładano, że będzie, i trudno winić o to osoby, które się pod nim podpisały. Z drugiej strony, jeśli chcemy kręcić mroczne kino dla dorosłych, to raczej nie powinniśmy się zabierać za ekranizację gry dla dzieci o skaczącym hydrauliku, prawda? Bez względu na te komplikacje otrzymaliśmy jednak coś… interesującego.

Pamiętacie tę scenę? Ja też nie.

Po krótkim animowanym wstępie, informującym nas o istnieniu alternatywnego świata, jesteśmy świadkami sceny, w której kobieta zostawia jajo w prowadzonym przez siostry zakonne sierocińcu. Z jaja wykluwa się… dziecko. Następnie przeskakujemy o dwadzieścia lat do przodu i poznajemy tytułowych braci, Mario i Luigiego, walczących o utrzymanie się w branży hydraulików. Luigi poznaje Daisy (Samantha Mathis), studentkę  pracującą przy wykopaliskach na Brooklynie. Te stają się celem sabotażu i konieczna jest pomoc hydraulików, jak się jednak okazuje, z jakiegoś powodu dziewczyną zainteresowani są również wysłannicy króla Koopy (Dennis Hopper), władcy równoległego świata. Uprowadzają Daisy i tylko nasi dzielni hydraulicy mogą ją uratować. Podczas pościgu za porywaczami trafiają do królestwa Koopy, które przypomina nieco cyberpunkową wizję świata z „Łowcy androidów”, z tą różnicą, że wzbogaconą o szereg charakterystycznych, niekiedy dość absurdalnych pomysłów takich jak tajemniczy grzyb, którego wszędzie pełno i który z pewnością nie jest zwykłym grzybem, czy też gumbasy – poddani de-ewolucji monstrualni strażnicy na usługach Koopy. Nasi bohaterowie będą musieli pokonać szereg przeciwności, by uratować nie tylko porwaną dziewczynę, ale i nasz świat przed inwazją z innego wymiaru.

Kolejny psychol u władzy.

Największym plusem tej adaptacji jest to, co się ostało po pierwotnych założeniach filmowców, a czego nie można już było zmienić, czyli dosyć mroczny design świata przedstawionego, oparty w głównej mierze na efektach praktycznych (tu i tam pojawiają się także wątpliwej jakości efekty komputerowe). Prócz utrzymanych w futurystycznej stylistyce planów zobaczymy tu także całkiem udanego animatronicznego dinozaura, a tym, co najbardziej zostaje w pamięci, są najprawdopodobniej wspomniane wcześniej gumbasy, w szczególności osobnik grający na harmonijce, którego poznajemy jeszcze w jego ludzkiej postaci. Gość jest najzwyczajniej w świecie przeuroczy.

Inne zalety to sympatyczny tytułowy duet, diaboliczny antagonista w wykonaniu Dennisa Hoppera, niezłe tempo, przeważnie udane wstawki humorystyczne, a także szereg pomysłowych sekwencji akcji, w tym szczególnie pościgów, z których jeden ilustruje gitarowe granie Joego Satrianiego. Na napisach końcowych usłyszymy natomiast przyjemny kawałek Roxette, „Almost Unreal”, który powstał, co prawda, na potrzeby innego filmu („Hocus Pocus”), ale Disney zadecydował inaczej. Nie szkodzi. Największą wadą filmu pozostaje moim zdaniem dość przekombinowany finał, w którym tempo wyraźnie siada i ma się nieodparte wrażenie, że scenarzysta nie bardzo wiedział, co chce właściwie zrobić, miota się więc od pomysłu do pomysłu, a całość robi się zwyczajnie ciężkostrawna. No cóż, nikt nie twierdził, że nie ma tu żadnych problemów.

„Super Mario Bros.” sprawdza się znakomicie jako przygodówka dla młodszych widzów i to właśnie w towarzystwie dzieciaków ogląda się ten film najlepiej (potwierdzone doświadczalnie). Od strony fabularnej film ma całkiem sporo wspólnego z innym przedstawicielem przygodówek science fiction – „Flashem Gordonem” (choć podteksty seksualne są tu zdecydowanie mniej uwidocznione) – a także z późniejszym „Mortal Kombat”. Od obu tych tytułów wypada nieco słabiej, ale w żadnym wypadku nie przeszkadza mi to po latach wciąż regularnie do niego wracać (w przeciwieństwie do gry, za którą nigdy nie przepadałem). Biorąc pod uwagę to, czego jest adaptacją i co się udało na tak marnej podstawie zbudować, zdecydowanie zasługuje na dodatkowe punkty. Pozostaje tylko żałować, że podobnie jak w przypadku wielu innych filmów, także i tutaj nie pozwolono twórcom na realizację ich wizji. Kto wie, być może otrzymalibyśmy coś naprawdę niezwykłego?

W Polsce „Super Mario Bros.” wydano na VHS (czytał Janusz Kozioł i jest to moje ulubione tłumaczenie tego filmu), a następnie także na DVD (wersja 4:3, open matte). Film wydano na Blu-ray w Wielkiej Brytanii (także w steelbooku) oraz Hiszpanii. Wydania z polską wersją na niebieskim krążku brak. Więcej informacji o wydaniach znajdziecie w odpowiednim temacie na naszym forum.

zdj. Hollywood Pictures / Lightmotive / Nintendo / Second Sight