Baner
NOSTALGICZNA NIEDZIELA #114: „Legenda”

W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, niekiedy zapomniane produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Na Mikołajki nie będzie, co prawda, o Mikołaju, ale też baśniowo, z goblinami i skrzatami na drugim planie. Oto produkcja fantasy spod ręki Ridleya Scotta: „Legenda”.

Na pytanie o najlepszy film fantasy, jaki kiedykolwiek powstał, mam jedną odpowiedź – jest nim „Drużyna pierścienia”. I nie ma dyskusji, bo nie widziałem niczego, co całościowo byłoby w stanie choćby się zbliżyć do pierwszej części trylogii Petera Jacksona. Gdyby jednak pytanie sformułować nieco inaczej, gdyby zapytać o film najbardziej wizualnie klimatyczny czy wręcz magiczny, zachwycający szczegółowością scenografii, przepięknymi kadrami, charakteryzacją czy niesamowitą animatroniką, wtedy… no cóż, z całym szacunkiem do ekranizacji dzieła Tolkiena, mam innego faworyta.

Ridley Scott planował stworzenie widowiska fantasy już w momencie, gdy pracował nad swym pierwszym filmem („Pojedynek” z 1977 roku), ostatecznie odłożył te plany na później, w międzyczasie poświęcając czas realizacji „Obcego” i „Łowcy androidów”. Zamiast zabierać się za ekranizację istniejącej wcześniej historii uznał, że lepiej będzie stworzyć oryginalny scenariusz dostosowany do możliwości ówczesnej kinematografii. Za inspirację posłużyły mu między innymi baśnie braci Grimm. Prace nad scenariuszem Scott rozpoczął we współpracy z Williamem Hjortsbergiem w 1981 roku, jednak z czasem projekt przybrał postać nazbyt rozbudowaną i wręcz niemożliwą do realizacji. Przez piętnaście kolejnych wersji scenariusza stopniowo redukowano i skracano całość, aż zbliżyła się do swej ostatecznej postaci. Początkowo Scott przymierzał się do realizacji filmu we współpracy z Disneyem, jednak jego mroczna wizja nie spotkała się z uznaniem szefów wytwórni.

Nad stroną wizualną pracował początkowo Alan Lee (którego z pewnością kojarzą miłośnicy „Władcy pierścieni”), następnie zastąpiony przez Asshetona Gortona. Zatrudniono również specjalistę od efektów praktycznych, Roba Bottina, który miał zaprojektować pojawiające się w filmie kreatury. Największym wyzwaniem okazał się projekt władcy ciemności, w którego rolę wcielić miał się Tim Curry. Nakładanie charakteryzacji i kostiumu na ciało aktora zajmowało każdorazowo przeszło pięć godzin, ale efekt tej pracy jest imponujący i wart włożonego wysiłku. Jedną z inspiracji dla przedstawionych w filmie lokacji były sekwoje w Parku Narodowym Yosemite, jednak ze względów na koszty nie zdecydowano się na zdjęcia w prawdziwych lokacjach, zamiast tego całość nakręcono w Pinewood Studios, gdzie w ciągu czternastu tygodni skonstruowano spełniający wymagania Scotta las z dwudziestometrowymi drzewami. Do roli głównej (nim otrzymał ją Tom Cruise) rozważano między innymi Johnny’ego Deppa i Roberta Downeya Jr. W głównej roli żeńskiej wystąpiła debiutantka, Mia Sara.

Pierwotna wersja filmu trwała 125 minut, następnie skrócono ją do 113 minut i pokazano publiczności testowej. Niestety poskutkowało to dalszymi cięciami, które zredukowały czas trwania filmu do zaledwie 89 minut (wersja kinowa przygotowana dla Europy trwała 95 minut). Dodatkowo opóźniono amerykańską premierę, by zastąpić skomponowaną przez Jerry’ego Goldsmitha muzykę ścieżką dźwiękową przygotowaną przez zespół Tangerine Dream. Miało to ponoć sprawić, by film lepiej trafiał do nastoletniej, amerykańskiej publiczności (ale w ostatecznym rozrachunku na niewiele się zdało). Oryginalna muzyka uchowała się w wersji europejskiej, a także w wydanej po latach wersji reżyserskiej.

Fabuła jest tu stosunkowo prosta – demoniczny władca ciemności (Tim Curry) chce sprowadzić na świat wieczną noc. Na przeszkodzie w tym niecnym zamiarze stoją jednak jednorożce. Ich likwidację zleca swoim goblinom, którym przewodzi niejaki Blix (jeden z najlepszych przykładów rewelacyjnej charakteryzacji, jaką może się pochwalić „Legenda”). Tymczasem księżniczka Lili (która to głównie szwenda się po okolicy bez żadnej eskorty, nie zajmując się niczym, czym się księżniczki zwykły zajmować) spotyka się z niejakim Jackiem (Cruise), o którym wiemy niewiele ponad to, że mieszka w lesie i rozmawia ze zwierzętami. Pewnego dnia Jack postanawia pokazać jej jednorożce, pechowo zbiega się to z momentem, w którym gobliny decydują się na nie zapolować. Efektem niefortunnego splotu okoliczności jest martwy jednorożec, okrywająca świat nienaturalna zima i wyrzuty sumienia Jacka, który musi wziąć na swe barki odpowiedzialne zadanie doprowadzenia wszystkiego do porządku, a także uratowania ukochanej, którą w międzyczasie porwały gobliny. Aby tego dokonać, wraz z wiernymi towarzyszami (kilku spotkanych w lesie kurdupli i wróżka-świetlik) musi się udać do siedziby władcy ciemności i skopać mu tyłek. Brzmi banalnie, prawda? I faktycznie by takie było, gdyby nie wspomniany we wstępie as atutowy, którym jest wygląd filmu. A ten najzwyczajniej w świecie wbija w glebę, powodując solidny opad szczęki i wprawiając w niemały, a właściwie całkiem spory zachwyt. ZACHWYT. Przynajmniej mnie. Choć dopiero, gdy oglądałem film po raz drugi (na Blu-ray), bo wspomnienie z nastoletnich czasów, kiedy to zetknąłem się z „Legendą” po raz pierwszy miałem raczej letnie. No cóż…

Think me fair, do you, Jack?

Sam wygląd lasu, po którym przechadza się Lili, chata, do której zachodzi, nocna, zimowa sceneria, potem spowite mgłą bagna, spotkanie z makabryczną Meg Mucklebones (rewelacyjna animatronika) czy sala w zamku władcy ciemności, w której ma miejsce scena „tańca z suknią”, a następnie efektowne wejście diabolicznego antagonisty – wszystko to prezentuje się olśniewająco, wręcz spektakularnie. Klimat fantastycznej krainy wylewa się z ekranu, wszystko jest namacalne, żywe i nie będzie przesady w stwierdzeniu, że „Władca pierścieni” (sam będąc wszak niezwykle mocnym zawodnikiem w wizualnych konkurencjach) czy tym bardziej przeładowany efektami komputerowymi „Hobbit” mają czego „Legendzie” zazdrościć. Jest zatem dzieło Scotta dobrym przykładem filmu, któremu walory czysto estetyczne są w stanie ocenę wywindować wysoko w górę. Nie jest to zresztą nic nowego, jeśli chodzi o filmy tego reżysera, w końcu „Obcy” czy „Łowca androidów” także się pod tym względem pozytywnie wyróżniały. Jest to także jeden z dwóch najlepszych moim zdaniem filmów fantasy lat 80. (obok „Ciemnego kryształu”). Sorry, Conan.

Od czasu powtórki, która diametralnie zmieniła moje nastawienie wobec filmu, widziałem go jeszcze kilkukrotnie i za każdym razem byłem tak samo zachwycony. Wizja Scotta opętała mnie do tego stopnia, że odczułem potrzebę postawienia na półce wszystkich trzech wersji, które trafiły na Blu-ray. W tym celu zaopatrzyłem się w wydanie angielskie (identyczne z polskim), zawierające europejską wersję kinową (z lektorem i napisami) oraz reżyserską (zaopatrzoną w polskie napisy). Następnie, celem pozyskania amerykańskiej wersji kinowej z muzyką Tangerine Dream, dokupiłem wydanie Universala z USA. Najkrótsza wersja filmu pozostawia, co prawda, nieco do życzenia, jeśli chodzi o jakość obrazu (jest on nienaturalnie wyostrzony), ale dodatkowym atutem edycji amerykańskiej są materiały dodatkowe, których zabrakło w edycji europejskiej. Dodajmy, że film ukazał się w Polsce także na VHS (czytał Tomasz Knapik) i DVD.

zdj. 20th Century Studios / Universal Pictures