NOSTALGICZNA NIEDZIELA #121: „Greystoke: Legenda Tarzana, władcy małp”

W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, często pomijane produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś sięgamy po pierwszy anglojęzyczny film z udziałem Christophera Lamberta: „Greystoke: Legenda Tarzana, władcy małp” z 1984 roku.

Jeśli chodzi o ikony popkultury, które doczekały się wielu ekranowych wcieleń, często bywało tak, że wybierałem spośród nich jedno, które uznawałem za definitywne i jego się trzymałem, w dużym stopniu ignorując pozostałe wersje. Zdarzały się wyjątki od tej zasady, jak choćby Batman Christophera Nolana, który swego czasu namieszał w moim prywatnym rankingu, spychając z piedestału rewelacyjną wizję Tima Burtona (choć od tej nigdy się nie odciąłem), czy King Kong Petera Jacksona, którego po latach od pierwszego seansu uznałem za lepszego od wersji z 1976 roku, którą przez długi czas uważałem za jedyną godną uwagi. Zazwyczaj jednak trzymam się jednego wcielenia – tak było z Draculą (gdzie liczy się dla mnie tylko wersja Coppoli), czy też Frankensteinem (wracam wyłącznie do wersji z Robertem De Niro w roli monstrum). Tak było również w przypadku filmu, który dzisiaj przypominamy.

Tarzan, wychowany wśród zamieszkujących afrykańską dżunglę małp syn brytyjskich arystokratów, zrodził się na kartach powieści Edgara Rice’a Burroughsa, „Tarzan wśród małp” z 1912 roku. Bardzo szybko znalazł drogę na srebrny ekran – już w 1918 roku wystąpił w tej roli Elmo Lincoln. Kilkanaście lat później, w roku 1932, miał swoją premierę pierwszy spośród dwunastu filmów, w których w rolę władcy małp wcielał się Johnny Weissmuller. Wersja ta stała się na długie lata tą najbardziej rozpoznawalną (podobnie jak „Frankenstein” z Borisem Karloffem czy „Dracula” z Belą Lugosim), jednak do takiego Tarzana nigdy mnie specjalnie nie ciągnęło. Sam zapoznałem się z tym bohaterem za pośrednictwem starego komiksu wydanego w Polsce w 1987 roku nakładem Wydawnictwa Współczesnego i to, co w komiksie zobaczyłem, na stałe zakodowało mi się w głowie jako „ten słuszny Tarzan”. A potem TVP wyemitowało film z Christopherem Lambertem, który jednak nie do końca mnie wtedy do siebie przekonał. Dlaczego? Dojdziemy do tego za chwilę.

W 1974 roku wytwórnia Warner Brothers zakupiła prawa do stworzenia ekranizacji powieści Burroughsa. Od początku planowano jednak stworzyć poważną wersję Tarzana, w której główny bohater nie miał już być atletą mówiącym łamaną angielszczyzną. W ciągu kolejnych lat projekt przechodził liczne zmiany scenariusza, a produkcja wciąż przesuwała się w czasie. Robert Towne, twórca scenariusza, któremu powierzono także obowiązki reżysera, pochłonięty innymi zobowiązaniami został w końcu zmuszony do wycofania się z projektu. Ze względu na późniejsze zmiany w skrypcie jego autorstwa, z których nie był zadowolony, w gotowym filmie własne nazwisko zamienił na imię swego psa. Następnie za ten sam scenariusz otrzymał nominację do Oscara. Tymczasem na stołku reżysera zastąpił go Hugh Hudson („Rydwany ognia”) i prace w końcu ruszyły pełną parą. Do ról głównych wybrano nieznanych aktorów, Christophera Lamberta (dla którego był to pierwszy anglojęzyczny film) i Andie MacDowell (którą ze względu na akcent ostatecznie zdubbingowała Glenn Close). Na drugim planie pojawili się między innymi Ian Holm oraz Ralph Richardson, który zmarł przed premierą filmu, ale za swą rolę otrzymał pośmiertnego Oscara. Warto wspomnieć, że głównym kontrkandydatem Lamberta był Viggo Mortensen. Film kręcono w parku narodowym w Kamerunie oraz kilku lokacjach w Szkocji, po raz pierwszy korzystając z Super Techniscope (Super 35). Jednym z niewątpliwych atutów tej produkcji (nagrodzonym zresztą nominacją do Oscara) były kostiumy małp, w które przebrano akrobatów i tancerzy. Za przygotowanie kostiumów odpowiadał Rick Baker, a efekt jego pracy jest wręcz spektakularny. Tak realistycznie i namacalnie wyglądających małp ze świecą szukać w jakiejkolwiek produkcji, która nie posłużyła się prawdziwymi zwierzętami. Już choćby tylko ze względu na nie, warto się zapoznać z filmem Hudsona.

Fabuła to do pewnego momentu „klasyczny Tarzan” (choć imię władcy małp w filmie ani razu nie pada). Uratowana z rozbitego statku para, lord Greystoke i jego ciężarna żona zamieszkują w dziczy, jednak niebawem szczęście ich opuszcza i nowonarodzony dziedzic, John, zostaje sierotą przygarniętą wkrótce przez zamieszkujące okolicę małpy. Wychowuje się wśród nich przez kolejne lata, aż do czasu, gdy w okolicę trafia ekspedycja badawcza, a w jej składzie Belg, Phillippe d’Arnot (Ian Holm). Gdy członkowie grupy zostają zaatakowani przez tubylców, d’Arnot zostaje uratowany przez tajemniczego mężczyznę. Wkrótce wychodzi na jaw, że jest to syn lorda Greystoke'a. W tej sytuacji d’Arnot decyduje się zabrać go do Anglii i przywrócić cywilizacji. John trafia do rodzinnej posiadłości, gdzie poznaje swego dziadka (Richardson) oraz młodą Amerykankę, Jane Porter (MacDowell). Tu stanie przed trudną decyzją – będzie zmuszony wybrać, do którego z dwóch światów powinien należeć.

„Greystoke” to na dobrą sprawę niemal dwa osobne filmy. Pierwszy z nich opowiada o życiu Johna wśród małp od czasów dzieciństwa aż po brzemienne w skutkach spotkanie z d’Arnotem. Znajdziemy tu wszystko to, czego należałoby oczekiwać po adaptacji „Tarzana”. Jest bieganie po dżungli, huśtanie się na lianach, konfrontacje z dzikimi zwierzętami, w tym także małpimi pobratymcami. Wszystko to sfilmowane w miły dla oka sposób, łączący zdjęcia studyjne z naturalnymi afrykańskimi plenerami oraz wspomnianymi wcześniej mistrzowskimi kostiumami i charakteryzacją.

Dostajemy zatem to, czego należało oczekiwać, choć fakt, że Tarzana-Lamberta w jego „naturalnym środowisku” oglądamy zaledwie przez jakieś 25 minut filmu (wcześniej młodsze wersje bohatera odtwarzają inni aktorzy), pozostawia zrozumiały niedosyt. A potem przychodzi moment, w którym John opuszcza Afrykę i tutaj w zasadzie zaczyna się ten drugi film. Kontrastuje on z poprzednikiem na kilka różnych sposobów, poczynając od aspektów czysto wizualnych (chłodna, pochmurna Anglia i zielona afrykańska dżungla nie mają ze sobą wiele wspólnego), jak i całego charakteru przedstawianej historii. Przynajmniej teoretycznie ma większy potencjał dramatyczny (podczas gdy elementy kina przygodowego zostają zepchnięte na daleki plan), jednak także i tutaj można odnieść wrażenie, że perypetie władcy małp potraktowane są zbyt pobieżnie. Brakuje z pewnością nieco bardziej wyrazistej podbudowy pod finał, która pozwalałaby go odbierać jako satysfakcjonującą konkluzję całej historii. Tymczasem film kończy się nagle, a punkt kulminacyjny mimo starań samego Lamberta cierpi na zauważalny brak mocy. Trudno też oprzeć się wrażeniu, że opowieści tej przydałyby się dwa dwugodzinne filmy zamiast jednego (dodajmy w tym miejscu, że ponoć myślano o sequelu, jednak wyniki finansowe przekreśliły te plany – a szkoda). No i skoro sam reżyser przyznał swego czasu, że udało mu się nakręcić film w 70% taki, jaki chciał, to oczywiste jest, że czegoś tu musi brakować.

Jednak nawet biorąc pod uwagę ten, jak by nie było, dość istotny problem, w ogólnym rozrachunku wciąż mamy tu do czynienia z udaną produkcją, której zdecydowanie bliżej do realistycznego dramatu niż typowej przygodówki (choć pewnie wielu widzów po „Tarzanie” oczekuje raczej tego drugiego). Być może właśnie z tym miałem problem, oglądając film w dzieciństwie, dziś jednak realistyczny „Tarzan”, co istotne – oparty wyłącznie na doskonale zrealizowanych efektach praktycznych, przemawia do mnie zdecydowanie bardziej niż byłaby to w stanie zrobić skąpana w CGI-sosie przygodówka (znajomość z „Tarzanem” z 2016 roku zakończyłem na zwiastunach). Co więcej, po obejrzeniu  filmu Hudsona, moim pierwszym skojarzeniem na hasło „Tarzan” nie jest już „jodłujący kulturysta”, ale wydający z siebie dzikie wrzaski Christopher Lambert, który zaliczył tu naprawdę udany występ, zarówno w pierwszej, jak i drugiej połowie filmu (a jego francuski akcent otrzymał zgrabne uzasadnienie fabularne).

Jeśli więc ktoś zapyta mnie, jakiego „Tarzana” polecałbym obejrzeć jako pierwszego, bez chwili wahania wskazuję „Greystoke”, jeśli jednak pytający wolałby coś gatunkowo lżejszego, cóż... „George prosto z drzewa” powinien się nadać.

Co się tyczy wydań na nośnikach, to wydano w Polsce VHS, a polskie napisy na DVD znaleźć można (przynajmniej tak sugeruje zestawienie na DVDCompare.net) między innymi w wydaniach skandynawskich, niemieckim czy francuskim. Sam, po kilku latach wahania, zaopatrzyłem się w końcu w brytyjskie wydanie Blu-ray wydane w ramach „Premium Collection” z dołączonym plakatem i pocztówkami. Polskiej wersji na Blu-ray brak.

zdj. Warner Bros.