W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, często pomijane produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. W tym tygodniu kameralnie i na temat – „Przed wschodem słońca” w reżyserii Richarda Linklatera.
W zasadzie tematem dzisiejszego artykułu miał być zupełnie inny film. Przypadkowe spojrzenie na kalendarz przypomniało mi jednak o tym, jaki to dzień przypada na tę niedzielę i uznałem za stosowne zmienić plany. Filmów biorących sobie za motyw przewodni uczucie łączące dwoje ludzi jest całe multum. Nic dziwnego, skoro to tematyka, która siłą rzeczy w taki czy inny sposób dotyczy nas wszystkich. Mimo to wybór był stosunkowo prosty – zadałem sobie jedno pytanie: jaki film potrafi sprawić, że w człowieku odżywają wspomnienia, nie tyle sytuacji (choć i to może mieć miejsce), co samych emocji i wrażeń, które powracają z całą wyrazistością, przenosząc go w czasie i przestrzeni, o rok, dwa, dziesięć czy dwadzieścia lat? Film, który przedstawia rodzące się między ludźmi uczucie w sposób tak naturalny i prawdziwy, że udzielają się nam wszystkie emocje przeżywane przez bohaterów, a z chwilą gdy się kończy, odczuwamy autentyczny żal i niemal tęsknotę. Coś takiego zdarza się rzadko, a gdy się już zdarzy, trudno o tym zapomnieć.
Widziałem kilka filmów, które potrafiły coś takiego osiągnąć na moment, scenę czy dwie. Które (w mniejszym lub większym stopniu) docierały do tego punktu w finale, jednak nie o to mi chodziło. Potrzebowałem tytułu wyjątkowego, takiego, który czyni to skutecznie przez większość seansu. I przyszedł mi do głowy tylko jeden.

Na pomysł, który stał się podstawą filmu, Richard Linklater, scenarzysta i reżyser w jednej osobie, wpadł po tym, jak spędził noc, przechadzając się po Filadelfii w towarzystwie przypadkowo poznanej kobiety. I tak, jak to miało miejsce stanowiącej inspirację sytuacji, tak i w filmie od początku do końca dominować miał dialog. Amerykanin Jesse (Ethan Hawke) podróżuje pociągiem z Budapesztu do Wiednia, spotyka Francuzkę Celine (Julie Delpy), wracającą do Paryża. Zaczynają rozmawiać, ale czas mija szybko i za chwilę go im zabraknie. W końcu dziewczyna decyduje się wysiąść z nowopoznanym towarzyszem w Wiedniu – spędzą najbliższą noc, wędrując po mieście. I rozmawiając. O wszystkim, co im przyjdzie do głowy, niejako korzystając z tego, że skoro wedle wszelkiego prawdopodobieństwa i tak nigdy więcej się nie spotkają, mogą się bardziej niż zwykle otworzyć i wyluzować. Przedstawiają zatem swe poglądy na życie, sytuacje, które przeżyli, chwilami wymiana zdań zaczyna wręcz przypominać filozoficzną dysputę – ale choć mówić w zasadzie nie przestają, nie ma tu miejsca na chwilę nudy. Od czasu do czasu coś (lub ktoś) zakłóca konwersację, zazwyczaj kierując ją na nowe tory, przy okazji pozwalając nam poznać różnice w poglądach i spojrzeniu na życie pary bohaterów (Jesse jest nieco cyniczny, Celine bardziej romantyczna) – a to napotkany poeta proponuje, że ułoży dla nich wiersz, a to cyganka próbuje przepowiadać przyszłość, nie bez znaczenia dla przebiegu spotkania pozostają także miejsca, które Jesse i Celine odwiedzają – czy będzie to cmentarz, sklep z płytami, czy diabelski młyn – każde z nich odciska swe piętno na rozwoju sytuacji. Krok po kroku, scena po scenie, wszystko zaczyna zmierzać w łatwym do przewidzenia kierunku. Rzecz jednak w tym, w jaki sposób jest to zrealizowane, czy też należałoby raczej powiedzieć – zagrane. Bo dwoje aktorów (którzy przy okazji sami byli odpowiedzialni za istotne poprawki w scenariuszu) sprawia, że wierzymy w rozwijającą się na naszych oczach relację w stopniu, jaki dla większości filmów, które próbują opowiadać o miłości pozostaje nieosiągalny. „Przed wschodem słońca” przedstawia raczkujące uczucie w sposób niesamowicie naturalny, realny i sugestywny, wobec którego trudno pozostawać obojętnym. Weźmy choćby scenę, w której Jesse i Celine odsłuchują z płyty piosenkę Kath Bloom „Come Here” – nie muszą nawet nic mówić, wystarczą same spojrzenia. Ale to trzeba zobaczyć, bo żadnymi słowami nie wyrażę tego, co udaje się oddać w tym konkretnym momencie.

Dobranie odpowiednich aktorów zajęło dziewięć miesięcy (ponoć do roli Celine startowały Gwyneth Paltrow i Jennifer Aniston, a reżyser z początku był sceptyczny wobec pomysłu obsadzenia Hawke'a) – było warto, bowiem w tym właśnie miejscu leżał klucz do sukcesu. Film zebrał bardzo dobre recenzje (do dziś może się pochwalić 100% pozytywów na Rotten Tomatoes), ale nie zarobił zbyt wiele, co nie powinno dziwić – kameralna, oparta na rozmowie dwojga osób produkcja to nie był materiał na hit kasowy. Z drugiej strony, tego typu filmy wiele nie kosztują, więc gdy po latach Linklater zdecydował się nakręcić kontynuację, a odtwórcy głównych ról podeszli do pomysłu entuzjastycznie, bez większych problemów sfilmowano ją w Paryżu w ciągu piętnastu dni. Tym samym dopowiedziano to, co umiejętnie rozegrane otwarte zakończenie pierwszej części pozostawiało do decyzji widza. Nie narzekam, bo im więcej Hawke’a i Delpy w tych rolach, tym lepiej, a muszę przyznać, że to, czym nas uraczono w sequelu, przypadło mi do gustu (choć poziom oryginału pozostał poza zasięgiem). „Przed zachodem słońca” miało premierę w 2004 roku, dziewięć lat po pierwszej części. Również i tym razem recenzje były bardzo dobre (aktualnie 95% na RT), a film ponownie skończył się niedopowiedzeniem. Minęło następne dziewięć lat i doczekaliśmy się części trzeciej (98% pozytywnych recenzji i niezły wynik finansowy, biorąc pod uwagę niski budżet), która po raz kolejny przyniosła rozstrzygnięcie tego, co uprzednio pozostawiono domysłom, by po chwili porządnie namieszać.

Obydwie kontynuacje trzymają wysoki poziom, jednak, jak się nietrudno domyślić, opowiadają o ludziach dojrzalszych, będących już na zupełnie innym etapie egzystencji. Naturalną koleją rzeczy romantyczne uniesienia ustępują z czasem prozie życia, więc i emocje, których doświadczamy wraz z bohaterami, będą już zupełnie inne. Jest to zarazem smutne, ale i bardzo prawdziwe, a przy okazji pozwala sobie to i owo uświadomić. Jak by nie było, filmem w sam raz na walentynki, pozostaje część pierwsza, ale wszystkie trzy idealnie się nadają do oglądania we dwoje (sprawdzone doświadczalnie, zresztą nawet nie wyobrażam sobie, żeby to oglądać w pojedynkę). Pozostaje nam jeszcze jedna kwestia – już za rok minie dziewięć lat od premiery „Przed północą”, co prawda Hawke rozmawiał w tej sprawie z reżyserem i twierdzi, że choć seria może doczekać się kontynuacji, to nie planują trzymać się dotychczasowego schematu, ale... kto ich tam wie? Przed rozpoczęciem zdjęć do trzeciej części też coś tam ściemniali, a potem wyszło jak wyszło.
„Przed zachodem słońca” wydano w Polsce na DVD z polskimi napisami. Przy okazji premiery części trzeciej dystrybutorzy Galapagos i Best Film (który miał prawa do jej dystrybucji) najwyraźniej się dogadali i wypuścili zbiorczy box całej trylogii (część pierwsza z napisami, druga i trzecia z napisami, i lektorem – odpowiednio Maciej Gudowski i Tomasz Orlicz). Wydań Blu-ray z polską wersją językową brak. Spośród tych, które jej nie posiadają, na uwagę zasługuje zbiorcze wydanie trylogii od Criteriona, dostępne w Wielkiej Brytanii.

zdj. Castle Rock Entertainment