W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś cofamy się do lat 70., by przypomnieć o bodaj najbardziej udanej spośród licznych adaptacji „Trzech muszkieterów”.
Bohaterowie najsłynniejszej powieści Aleksandra Dumasa byli ze mną od wczesnego dzieciństwa. Po raz pierwszy zetknąłem się z nimi, oglądając serial animowany, w którym występowali pod postacią antropomorficznych zwierząt. W zerówce miałem bohaterów tej kreskówki na piórniku, a po latach znalazłem ją na DVD pod tytułem „Dogtanian i muszkieterowie”. Prócz tego na przestrzeni lat trafiałem na różne wersje aktorskie, w tym całkiem efektownie zrealizowaną (jak na 1948 rok), w której w roli głównej wystąpił Gene Kelly, czy też niemający niemal nic wspólnego z fabułą książkowego pierwowzoru wymęczony zakalec z Chrisem O’Donnelem, Kieferem Sutherlandem i Charliem Sheenem, którego jedynym bezsprzecznym plusem była piosenka na napisach końcowych. W 2011 wyczekiwałem na nową wersję w reżyserii Paula W.S. Andersona, ale tylko do czasu, aż zobaczyłem zwiastun i na tym się moje zainteresowanie skończyło (a szkoda, bo obsada zapowiadała się obiecująco). Jednak jedyną wersją (nie licząc wspomnianej kreskówki), do jakiej kiedykolwiek zdarzyło mi się wrócić, a która już w czasach dzieciństwa odcisnęła na mnie silne piętno, był film, a w zasadzie filmy, w reżyserii Richarda Lestera z 1973 i 1974 roku. „Trzej muszkieterowie” i „Czterej muszkieterowie” po dziś dzień pozostają dla mnie tą „właściwą” adaptacją, nawet pomimo pewnych problemów, które podczas seansu potrafią człowiekowi napsuć krwi. Ale po kolei.

Podobno Richard Lester (ten od „Supermana” II i III) zainteresował się projektem, gdy pojawił się pomysł, by w roli muszkieterów obsadzić Beatlesów (z którymi miał już okazję wcześniej współpracować). Idea ta szybko upadła, ale Lester pozostał na stanowisku. Pozostało też założenie gwiazdorskiej obsady (jako pierwszego obsadzono Richarda Chamberlaina w roli Aramisa), a także nakręcenia wielkiego przeszło trzygodzinnego widowiska. Z zamysłu tego musiano wkrótce zrezygnować, gdy okazało się, że nie uda się dotrzymać zakładanego terminu premiery. Postanowiono więc podzielić film na dwie części, nie wspomniano jednak o tym aktorom (niektórzy z nich dowiedzieli się, jak się sprawy mają, dopiero w dniu premiery pierwszego filmu). Poskutkowało to później serią pozwów ze strony obsady, która podpisywała kontrakty na jedną produkcję. By zapobiec podobnym problemom w przyszłości, ustalono tzw. „klauzulę Salkindów”, mówiącą, że aktorzy muszą być poinformowani o tym, w ilu filmach zostanie wykorzystana ich praca na planie.
Zdjęcia powstawały w Hiszpanii i nie obeszło się bez komplikacji. Podczas nagrywania jednego z pojedynków, Oliver Reed wcielający się w Atosa (który w scenach walk miał skłonność iść na żywioł i bywał niebezpieczny dla swych ekranowych przeciwników) otrzymał pchnięcie w gardło i niewiele zabrakło, by pożegnał się z tym światem. Z kolei odtwórca roli d’Artagnana, Michael York, zainkasował cięcie w nogę, a innym razem omal nie stracił oka.

Prócz wyżej wspomnianych aktorów, w obsadzie znaleźli się także Frank Finlay (Portos), Charlton Heston (kardynał Richelieu), Christopher Lee (Rochefort), Faye Dunaway (Milady de Winter), Raquel Welch (Konstancja Bonacieux) i Geraldine Chaplin (królowa Anna Austriaczka). W roli Plancheta, sługi d’Artagnana, wystąpił Roy Kinnear. Razem stworzyli najbardziej pamiętną obsadę, jaką kiedykolwiek mogła się pochwalić adaptacja prozy Dumasa (choć akurat pod tym względem wersja z 1993 roku może dla niej stanowić pewną konkurencję). Spośród nich wszystkich najlepiej wypada prawdopodobnie Oliver Reed, którego charyzmatyczny Atos przykuwa uwagę i ma do grania nieco więcej niż jego kompani, nie licząc, ma się rozumieć, Michaela Yorka. Ten zaś po prostu jest d'Artagnanem i za sprawą swej roli przychodzi mi na myśl za każdym razem, gdy tylko zetknę się z nazwiskiem tego bohatera. Co ciekawe, York wcielił się w postać Gaskończyka ponownie w serialu z 2004 roku „Kobieta muszkieter” opowiadającym o losach córki d'Artagnana.
Scenariusz dwuczęściowej adaptacji z grubsza trzymał się literackiego pierwowzoru i zdawać by się mogło, że wszystko było na swoim miejscu, jednak gdy dekadę temu wróciłem do filmu po długiej przerwie, jedna rzecz nie dawała mi spokoju. W czym problem? Otóż powieść Dumasa była napisana na poważnie. Była powieścią przygodową z rozbudowanymi elementami romansowymi, ale nie była komedią. Filmy Lestera – przeciwnie, wciąż są to przygodówki, wciąż mamy elementy romansowe (choć nieco zepchnięte na dalszy plan), ale wszystko to przyprawiono taką ilością wszelakich gagów, że „Piraci z Karaibów” w porównaniu z nimi wypadają niemal jak poważne kino historyczne. Komiczny jest tu sam d’Artagnan, podobnie jego sługa, ale i ukochana, która w przeciwieństwie do całkiem przecież inteligentnej postaci książkowej jest tu istną ofiarą losu, naiwną idiotką, a przy tym kompletną niezdarą. Z kolei sceny walk i pościgów ubarwiono elementami komicznymi, które miejscami przywodzą na myśl skecze Benny'ego Hilla. I chwilami odczuwa się tu pewną przesadę, szczególnie jeśli się liczyło na adaptację, która trzymać się będzie nie tylko fabuły, ale i klimatu oryginału.

Co się tyczy tej pierwszej – znajdziemy tu w zasadzie wszystko, czego się spodziewamy – młody Gaskończyk przybywa do Paryża z zamiarem wstąpienia w szeregi muszkieterów, poznaje trzech z nich, przy okazji wyzywając każdego na pojedynek. Wkrótce zostaje wmieszany w dworskie intrygi z udziałem samej królowej i pociągającego za sznurki kardynała Richelieu. Jest wyprawa po należący do królowej naszyjnik z brylantami, jest oblężenie La Rochelle (wraz z pamiętną książkową sceną śniadania muszkieterów w ostrzeliwanym bastionie), jest tajemnicza Milady, która napsuje sporo krwi naszym bohaterom. Nie brakuje pojedynków i pościgów, ale wszystko to podlane jest (zwłaszcza z początku) obfitą ilością komediowego sosu. Na szczęście sytuacja poprawia się w drugim filmie – humor nie znika, ale zdaje się być tu zdecydowanie lepiej wyważony, mniej jest absurdu, za to więcej napięcia – trup ściele się gęsto i giną nie tylko antagoniści, co w połączeniu z bardziej rozbudowaną i zwyczajnie ciekawszą intrygą sprawia, że „Czterej muszkieterowie” wypadają wyraźnie lepiej od poprzednika (choć „spalenie” pewnej istotnej niespodzianki przy pomocy łopatologicznej retrospekcji potrafi zaboleć). Po seansie mamy to miłe wrażenie, że właśnie obejrzeliśmy zgrabnie zamkniętą historię, której w żadnym wypadku nie potrzeba kontynuacji… problem tylko w tym, że Dumas takową napisał.

No właśnie. Trzeci film – ten, o którym sam się dowiedziałem dopiero po latach. Piętnaście lat później skrzyknięto tę samą ekipę aktorską, dołączył także Richard Lester i wzięto na warsztat drugą powieść Dumasa o muszkieterach, „Dwadzieścia lat później”. Powstał z tego sequel (zatytułowany „Powrót muszkieterów”), który, co prawda, utrzymał ducha poprzedników, ale to i owo głośno zgrzytało. Po pierwsze – z powodu kłopotów z dograniem terminów z Richardem Chamberlainem, Aramis zszedł na dalszy plan, po drugie – następca kardynała Richelieu nie dorastał mu do pięt (tak samej postaci, jak i Hestonowi), po trzecie – przywrócono do życia postać ewidentnie uśmierconą w drugim filmie tylko po to, by nie dać jej nic do roboty, i po czwarte – zakończenie zdecydowanie nie wypaliło (szczególnie to, co się dzieje z głównym antagonistą, a co skutkuje reakcją typu „że co proszę?”). W efekcie dostaliśmy film, który, co prawda, jako tako się ogląda, ale po seansie mamy wrażenie, że to w zasadzie zbyteczny dodatek, a przy tym trochę niedorobiony. Na domiar złego wskutek wypadku na planie, śmierć poniósł odtwórca roli Plancheta, Roy Kinnear, co z kolei pociągnęło za sobą zakończenie reżyserskiej kariery przez Richarda Lestera.

Z „Powrotem muszkieterów” zapoznałem się w dniu, w którym piszę te słowa i prawdopodobnie na tym się moja znajomość z tym filmem zakończy. Co innego dwie pierwsze części – do tych z przyjemnością wracam i nadal wracać zamierzam. Mamy tu niewątpliwie do czynienia z klasyką kina „płaszcza i szpady”, którą warto znać, jednak przystępując do seansu, warto się nastawić na jego wysoce komediowy charakter. Jeśli to nie stanowi dla nas problemu, dobra zabawa gwarantowana.
Szkoda tylko, że tak nieciekawie się przedstawia sytuacja z dostępnością wydań płytowych. Sam dekadę temu zaopatrzyłem się w (przyzwoitej jakości) „gazetówki” z polskimi napisami, bowiem znalezienie pudełkowych wydań od Vision w rozsądnej cenie stanowiło już wtedy (i dziś wciąż stanowi) pewien problem. Za granicą (między innymi w Anglii) można dostać wydania Blu-ray bez polskiej wersji językowej, ale ich jakość pozostawia sporo do życzenia, toteż sam nie zdecydowałem się na zakup. Z kronikarskiego obowiązku dodajmy, że trzeci film (najprawdopodobniej) w ogóle nie ukazał się z polską wersją językową w wydaniu płytowym, a na Blu-ray można go dostać w Niemczech i USA.

Zdj. Alexander, Michael and Ilya Salkind Productions