NOSTALGICZNA NIEDZIELA #132: „Wyspa” (2005)

W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam  produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś sięgamy po jeden z tych mniej znanych i pamiętanych filmów znanego wszystkim dobrze reżysera, uchodzącego za eksperta od ukazywaniu na ekranie rozwałki i patosu w podkręconych barwach. Oto „Wyspa” w reżyserii Michaela Baya.

Kto nie zna Michaela Baya? Jedni jego filmy uwielbiają, inni nienawidzą, ale bez względu na to, po której stronie się opowiadamy, jedno trzeba przyznać – reżyser ma wyrazisty, rozpoznawalny styl wizualny i przynajmniej od tej strony jego filmy zawsze trzymają wysoki poziom. Swego czasu uważałem się za fana twórczości tego pana – za jego najbardziej udane filmy uznaję po dziś dzień  „Armageddon”„Twierdzę” – znakomite, rozrywkowe blockbustery, w których odbiorze nawet serwowane w masowych ilościach kosmiczne głupoty jakoś nie przeszkadzają. Lubię również „Pearl Harbor” (mimo rażących nieścisłości historycznych) czy „Bad Boys”, a do pierwszej części „Transformers” wracałem niezliczoną ilość razy. Niestety później Bay zaczął wyraźnie tracić formę. Każda kolejna odsłona serii o kosmicznych robotach coraz bardziej zaniżała poziom, by w końcu seria widowiskowo zaryła nosem w dno, zaliczając przy okazji pierwszą finansową porażkę za sprawą części piątej z 2017 roku. W międzyczasie tylko komediowe „Sztanga i Cash” zaserwowało solidną porcję rozrywki, podczas gdy pozostałe filmy Baya okazywały się już głównie męczącymi zakalcami („13 godzin: Tajna misja w Benghazi”, „6 Underground”). Nie miałem jeszcze okazji zapoznać się z najnowszym „Ambulansem” ale nie robię sobie specjalnych nadziei. 

Tak czy inaczej, w czasie, gdy filmy wychodziły Bayowi częściej dobrze niż kiepsko, pojawiła się produkcja o której zdecydowałem się dziś napisać parę słów.  Pierwsza finansowa klapa w karierze reżysera i film nieco jakby zapomniany. W zasadzie to dość marnie prowadzona akcja marketingowa sprawiła, że już w chwili premiery o „Wyspie” mało kto pamiętał, co pociągnęło za sobą takie, a nie inny wyniki (film o budżecie 126 milionów dolarów przyniósł zaledwie 163 mln dolarów w kinach na całym świecie). Sam dowiedziałem się o jego istnieniu dopiero w 2007 roku przy okazji dyskusji o muzyce filmowej autorstwa Steve’a Jablonsky’ego, który współpracował z Bayem także przy okazji „Transformers”. Warto wspomnieć, że reżyser „Bad Boys” po raz pierwszy działał tu bez wsparcia Jerry’ego Bruckheimera w roli producenta. Wspominając tę klapę, Bay stwierdził później, że podczas kampanii reklamowej należało położyć większy nacisk na promowanie „Wyspy” jako filmu akcji, tymczasem zdecydowano się uwypuklić inne jego aspekty, co ostatecznie nie zaowocowało zainteresowaniem grupy docelowej. 

Jaką uraczono nas tym razem fabułą? Lincoln Six-Echo (Ewan McGregor) zamieszkuje rozległy kompleks będący domem dla ludzi ocalałych po katastrofie skutkującej globalnym skażeniem (a przynajmniej tak im się mówi). Każdy jego dzień przebiega według jednakowego schematu – takie same ubrania, to samo jedzenie, te same zajęcia. Jedyną nadzieją na lepsze jutro jest loteria, której zwycięzcy wyjeżdżają na wyspę przedstawianą im jako prawdziwy raj na ziemi. Z czasem Lincoln zaczyna jednak mieć coraz więcej pytań i wątpliwości odnośnie otaczającego go świata. Zarówno rozmowy z jednym z pracowników kompleksu (Steve Buscemi) jak i natknięcie się na żywą ćmę, która dostała się do wnętrza kompleksu tylko potęgują jego ciekawość. W końcu nadarza się sposobność jej zaspokojenia, jednak odpowiedzi uzyskane przez bohatera, nie nastrajają optymistycznie. Nic nie jest tym, czym wydawało się być, a perspektywy na przyszłość dla mieszkańców kompleksu, wbrew temu co się im wmawia, wyglądają bardzo nieciekawie. W momencie gdy przyjaciółka Lincolna, Jordan (Scarlett Johansson) zostaje kolejną „zwyciężczynią” loterii, ten dzieli się z nią świeżo nabytą wiedzą, po czym razem uciekają. Kierujący ośrodkiem Dr. Merrick (Sean Bean), wysyła w pościg za zbiegami jednostkę najemników na czele której stoi niejaki Albert Laurent (Djimon Honsou), z pozoru bezwględny ale i targany wątpliwościami osobnik. W tym momencie film dość drastycznie zmienia swój charakter, schodząc na teren w którym Bay czuje się najlepiej, to jest pełnokrwiste kino akcji. Nasi bohaterowie będą musieli nieźle się wysilić, by ujść przed pościgiem, jednak ich głównym celem stanie się zdemaskowanie i ukrócenie całego procederu, którego sami omal nie stali się ofiarami.   

Zdjęcia do filmu powstawały głównie w Detroit (które występuje tu w roli Los Angeles), Rhyolite w Nevadzie (ruiny w których bohaterowie ukrywają się tuż po ucieczce), oraz Coachella Valley w Kalifornii. Początkowo planowano ponoć osadzić film w odległej przyszłości, ale względy finansowe sprawiły, że zamiast tego dostaliśmy futurystycznie podkręcony rok 2019 (jak to zwykle bywa, filmowcy z tym podkręcaniem poszli dalej niż rzeczywistość odpowiadająca tej dacie). 

Nietrudno się domyślić, że film (jak to u Baya) ma nam do zaoferowania wizualny rozmach, nasycone kolorami i kontrastowe zdjęcia,  a także sporo widowiskowej akcji (co ciekawe, kilka ujęć z efektownego pościgu Bay wykorzystał ponownie w trzeciej części „Transformers”), nie stroniącej od przesady, którą to w pewnym momencie komentuje jeden ze świadków tych wydarzeń tymi słowami: „Jezus musi was kochać”. Pierwsza połowa to również stopniowe odkrywanie tajemnicy kompleksu w którym żyją bohaterowie, budzące nieodparte skojarzenia z „Matrixem”, „Seksmisją” jak również całym szeregiem innych filmów podejmujących tego rodzaju wątki. Rozwiązanie zagadki nie jest co prawda niczym specjalnie odkrywczym (doszło nawet do pozwu o zbytnie podobieństwo do pewnego filmu z 1979 roku w reżyserii Roberta S. Fivesona) i pewnie dałoby się na tym pomyśle zbudować ciekawszą fabułę, ale podczas żadnego z moich czterech czy pięciu dotychczasowych seansów nie odczuwałem tak naprawdę żadnego związanego z tym niedosytu. Film wciąga (zwłaszcza w pierwszej połowie), tempo pozostaje bez zarzutu, a strona audiowizualna robi spore wrażenie. Zrobienie z bohaterów swego rodzaju „dorosłych dzieci”, których naiwność i swoista niewinność wzbudzają sympatię podczas szeregu scen, które oparte zostają o ten motyw również działa korzystnie na zaangażowanie widza. Poza tym na samą Scarlett z czasów na dobrych parę lat przed MCU miło popatrzeć. Dodajmy, że aktorka z własnej inicjatywy nalegała by pokazać nieco więcej ciała  i w scenie miłosnej pojawić się topless, co jednak nie przeszło ze względu na kategorię wiekową PG-13.  Z innych ciekawostek warto odnotować, że Shawnee Smith, która wciela się tu w dziewczynę postaci odtwarzanej przez Steve’a Buscemiego, wcześniej była jego dziewczyną także w „Armageddonie”. Innym starym znajomym w obsadzie „Wyspy”, który także pojawił się w tamtym filmie jest Michael Clarke Duncan

Jeśli już miałbym wskazać jakieś słabsze strony, to byłoby to nieco rozczarowujące zakończenie. Nie oferuje ono w sumie żadnych zaskakujących zwrotów akcji, a wybuchowy finał wypada, co tu dużo gadać, dość typowo. Podobno nawet sam reżyser nie był  zadowolony z finałowej sekwencji, a na jej ostateczny kształt miał decydujący wpływ  fakt wyczerpania się budżetu i konieczności cięcia kosztów. Jednak pomimo pewnych niedociągnięć  spokojnie zaliczyłbym ten film do TOP-5 spośród całej twórczości reżysera. Jest to z pewnością produkcja wielokrotnego użytku, do której z przyjemnością wracam co jakiś czas. W związku z tym radziłbym się nie zniechęcać 39% na „Pomidorach” i dać „Wyspie” szansę,  pod warunkiem, że nie ma się alergii na styl Baya.

W Polsce film ukazał się zarówno na DVD jak i Blu-ray, w wydaniu zaopatrzonym zarówno w napisy jak i lektora (Maciej Gudowski).

Zdj. Dreamworks / Warner Bros Pictures