W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś raz jeszcze lata 90. i klasyk spod ręki Ridleya Scotta: „Thelma i Louise”.
Ridley Scott zajmuje wysokie (o ile nie najwyższe) miejsce na liście moich ulubionych reżyserów już od dekad. Oczywiście zapewniły mu je „Obcy”, „Łowca androidów”, a także „Gladiator” czy „Helikopter w ogniu” i nawet fakt, że zdarzyło mu się popełnić kilka filmów niezbyt udanych (tak, tak, prequele "Obcego", o was mówię), nie wpłynął znacząco na jego pozycję. Wśród moich ulubionych tytułów z filmografii Scotta znajduje się jeden film, o którym mam wrażenie, że już się tak często nie mówi, a sądzę, że jak najbardziej na to zasługuje. No więc czas najwyższy o nim przypomnieć.
Dwie przyjaciółki, Thelma (Geena Davis) i Louise (Susan Sarandon), wybierają się na weekendowy wypad do domku w górach, by na chwilę oderwać się od szarej rzeczywistości. Thelma to stłamszona przez zaborczego męża gospodyni domowa, Louise – kelnerka spotykająca się z facetem, który większość czasu spędza w trasie. Niestety fatalna w skutkach decyzja, by po drodze zatrzymać się w knajpie na potańcówce sprawi, że nic nie pójdzie zgodnie z planem. Kiedy Thelma zadaje się z niewłaściwym gościem i niemal pada ofiarą gwałtu, Louise rozwiązuje problem w dość radykalny sposób – porcją ołowiu. Od teraz, poszukiwane w związku z morderstwem (które mimo okoliczności trudno byłoby przekonująco usprawiedliwić) zamiast na weekend w górach, obie panie ruszają w kierunku granicy z Meksykiem. Ich tropem podąża Hal Slocomb z policji stanowej (Harvey Keitel), człowiek rozsądny i z odpowiednim nastawieniem, co zdaje się dawać pewne nadzieje na sensowne rozwiązanie sprawy. Niestety kolejne komplikacje nie każą na siebie długo czekać, a jedną z nich będzie pewien sprytny złodziejaszek J.D. (Brad Pitt). Przez cały film śledzimy podróż tytułowych bohaterek przemierzających południową część Stanów Zjednoczonych zielonkawym Thunderbirdem, podziwiając rewelacyjnie sfilmowane plenery i słuchając świetnego soundtracku, na który to składa się nie tylko zestaw wpadających w ucho piosenek, ale i klimatyczny score Hansa Zimmera (jeden z moich ulubionych w dorobku tego kompozytora), by w końcu dotrzeć do emocjonującego finału, który uchował się w formie zgodnej z oryginalnym zamysłem mimo zapędów studia, by je zmienić. Scott ponoć obiecał Susan Sarandon, że zakończenie nie zostanie zmienione i dotrzymał słowa. Całość przyprawiono szczyptą umiejętnie serwowanego humoru (zwiastuny stawiały na tę kartę, prezentując film głównie jako komedię).
Pomysł na film był zasługą Callie Khouri, producentki teledysków, która z początku zamierzała samodzielnie wyreżyserować niskobudżetowy film, kiedy jednak scenariusz wpadł w ręce Scotta, ten z miejsca zainteresował się projektem. Zamierzał zostać jego producentem, a reżyserię powierzyć komuś innemu. Wśród kandydatów na to stanowisko znaleźli się między innymi Richard Donner i Kevin Reynolds. Ostatecznie Scott zdecydował się zająć reżyserią osobiście za namową Michelle Pfeiffer, która miała wystąpić w jednej z głównych ról (partnerować jej miała Jodie Foster). Przeciągająca się preprodukcja sprawiła jednak, że obie panie zrezygnowały z udziału w projekcie. Michael Madsen wcielił się w rolę chłopaka Thelmy (z początku proponowano mu rolę niedoszłego gwałciciela). Brad Pitt dostał swoją rolę wskazany po zdjęciach próbnych przez Geenę Davis, a jego konkurentami byli George Clooney, Mark Ruffallo i Robert Downey Jr. Kiedy reżyser zaczął się rozglądać za dublerką dla aktorki do sceny miłosnej, ta stwierdziła, że nie ma takiej potrzeby. Cóż, w końcu nie co dzień trafia się okazja obściskiwać z Bradem Pittem. Dziwnym trafem, tuż po zakończeniu zdjęć Davis i jej ówczesny mąż, Jeff Goldblum, znaleźli się w separacji.
Zdjęcia wystartowały w czerwcu 1990 roku i trwały do końca sierpnia, większość scen sfilmowano w Kalifornii i Utah, do tego doszły ikoniczne lokacje takie jak Wielki Kanion czy Monument Valley. Susan Sarandon wspominała, jak to nasłuchała się od znajomych, że musi być szalona, skoro zgodziła się wystąpić w filmie kręconym w pełni lata na gorących pustkowiach, gdy za kamerą stoi Scott znany z wielokrotnego powtarzania ujęć. Cóż, przypuszczam, że nie żałuje tej decyzji.
Premiera filmu odbyła się 24 maja 1991 roku. Film zarobił swoje, a obie główne aktorki otrzymały oscarowe nominacje za rolę pierwszoplanową. Ostatecznie Oscar powędrował do Jodie Foster za rolę w „Milczeniu owiec”, które zgarnęło w tym roku najważniejsze statuetki, jednak będąc adaptacją powieści, nie mogło otrzymać nagrody za scenariusz oryginalny – ten przypadł w udziale „Thelmie i Louise”.
Film Scotta to, jakby nie patrzeć, kino feministyczne, którego bohaterki łamią zasady, biorą sprawy w swoje ręce, przechodząc od mocno „tradycyjnie kobiecego” życia do roli, która zazwyczaj w kinie bywa udziałem mężczyzn – są bohaterkami westernu, kina drogi, kryminalnego thrillera i komedii jednocześnie. A potem kolejnym spotykanym na swej drodze mężczyznom dają solidnie popalić. I podobnie jak w przypadku słynnych bohaterek kina akcji takich jak Sarah Connor czy Ellen Ripley, nie czuć w tym za grosz „wymuszonej emancypacji”, jaką ostatnimi czasy lubi nam serwować Hollywood (choćby w „Prey”). Całość wypada naturalnie i realistycznie, co więcej – obie bohaterki są sympatyczne i już od samego początku trudno im nie kibicować (patrz i ucz się, Kapitan Marvel). Pewna reżyserska ręka Scotta nadaje całości odpowiednie tempo i formę, czyniąc z „Thelmy i Louise” niezapomniane dzieło, świetnie znoszące kolejne powtórki. W mojej opinii jest to jeden z najlepszych filmów tego reżysera, pozycja, której nie powinno zabraknąć w żadnej filmowej kolekcji.
Film ukazał się w Polsce na VHS, DVD, a następnie, w 2011 roku także na Blu-ray z napisami i solidnym zestawem dodatków.
Zdj. MGM