NOSTALGICZNA NIEDZIELA #143: „Critters” (1986-1992)

W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam  produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dzisiaj parę słów o serii z przełomu lat 80/90., popularnych w czasach wypożyczalni video „Crittersach”.

Bywalcy osiedlowych wypożyczalni video w pierwszej połowie lat 90. Prędzej czy później musieli się zetknąć z serią o włochatych, turlających się, krwiożerczych potworkach z kosmosu, która ewidentnie żerowała na sukcesie pierwszej części „Gremlinów” z 1984 roku, choć była od nich bardziej krwista. Mimo wielu podobieństw, reżyser pierwszego filmu upierał się, że pierwsza wersja scenariusza powstała jeszcze przed premierą „Gremlinów”. No cóż, niech mu będzie. 

Stephen Herek (reżyser „Crittersów”) i Domonic Muir (scenarzysta) poznali się w 1985 roku, gdy scenariusz był już gotowy i wkrótce zaczęli wspólnie pracować nad filmem, mającym być w założeniu hołdem dla horrorów z lat 50. Rola pijaczka Charliego została napisana specjalnie dla Dona Oppera, dobrego znajomego Hereka i Muira, będącego głównie scenarzystą, z niewielkim doświadczeniem aktorskim. Odniesiony sukces kasowy (przy nikłym budżecie 18 milionów dolarów było całkiem dobrym wynikiem) pozwolił zapoczątkować całą serię filmów. 

W części pierwszej śledzimy losy czteroosobowej rodziny Brownów mieszkającej na farmie w pobliżu miasteczka Grovers Bend. Na pierwszy plan wysuwa się młodociany Bradley (Scott Grimes), ale i reszta rodzinki jest całkiem sympatyczna, więc gdy przyjdzie co do czego, trzymamy za nich kciuki. Pewnego dnia grupa morderczych kosmitów (znanych jako krytowie) ląduje w pobliżu i jak się nietrudno domyślić, wkrótce sprawy przybierają niebezpieczny obrót. Rodzinka musi walczyć o życie, mogąc liczyć na pomoc miejscowego pijaczka oraz… kosmicznych łowców nagród podążających śladem krytów – w jednego z nich wciela się Terrence Mann, który wykonuje w filmie „ejtisową” do bólu piosenkę (czyt. zabawnie kiczowatą, czyli całkiem fajną). Kosmiczne bestie, z którymi mierzą się bohaterowie to właściwie futrzaste, najeżone ostrymi zębami paszcze na krótkich nóżkach, do tego strzelające zatrutymi kolcami. Super sprawa (podobno jedną z inspiracji był diabeł tasmański z Looney Tunes). Sytuacja rozwija się dość klasycznie, najpierw kilka ofiar wśród mieszkańców miasteczka (wśród których znajduje się Billy Zane), potem walka z kosmitami na farmie, w końcu finałowa konfrontacja z wyjątkowo przerośniętym krytem. Prosto, szybko i zgrabnie. Ogląda się z przyjemnością (wystarczającą, by mieć potem ochotę na powtórkę), choć trudno tu mówić o jakimś szczególnym objawieniu. 

Dwa lata później miał swą premierę pierwszy sequel, o wiele mówiącym podtytule „Danie główne”. I dokładnie taką rolę odgrywa on w tej serii.  Budżet był nieco większy, a więc i na więcej można sobie było pozwolić. Jak się okazało, po wydarzeniach z pierwszego filmu na Ziemi pozostały jaja krytów, z których po dwóch latach wykluje się nowa gromadka kosmitów. „Critters 2” to także bodaj jedyny film, jaki przychodzi mi na myśl na pytanie o filmy rozgrywające się w czasie świąt Wielkanocnych – w sumie chyba tylko po to, żeby wykorzystać motyw zabawy w szukanie ukrytych jajek. Jak się łatwo domyślić, wśród wielkanocnych pisanek znajdzie się niespodzianka. 

Zmienili się reżyser i scenarzysta (tym razem byli to Mick Garris i David Twohy), a z obsady pierwszego filmu ostali się Don Opper jako Charlie, Scott Grimes wcielający się w powracającego do Grover’s Bend Bradleya Browna, oraz Terrence Mann jako łowca nagród, Ug. Powraca także postać szeryfa Harva, ale tym razem wciela się w niego Barry Corbin zastępujący M. Emmeta Walsha. Powrócili też twórcy efektów do pierwszej części, Chiodo Brothers – do drugiej części musieli przygotować około 50 kukiełek krytów. No tak, tym razem to niemal wojna, a teatrem jej działań nie jest już jedynie farma, lecz całe miasteczko. Jest ciekawiej, sporo się dzieje, jest więcej ofiar, mamy tu motywy takie jak wielka mordercza kula powstała z połączenia wszystkich krytów, czy (znowu) zmiennokształtnego łowcę nagród, który wciąż nie zdecydował się co do tego, jaka forma mu najbardziej odpowiada... Cóż, wiadomo, że powinien się trzymać tej, w którą wciela się Roxanne Kernohan. Jak widać na powyższym zdjęciu, dobrze się komponuje z Ugiem wciąż podszywającym się pod rockowego piosenkarza (i ma inne spore... plusy). Zdawać by się mogło, że klasyczne podejście sequeli dające się streścić w słowach „więcej tego samego” dobrze się tutaj sprawdza. Ale choć kontynuację oglądało mi się zazwyczaj nieco lepiej niż jedynkę, publiczność w 1988 roku była widać innego zdania i film przepadł w box office, zostając tym samym ostatnią częścią serii, która trafiła na ekrany kin. Scenarzysta David Twohy nawet po latach nie był dumny z tego, że ma na koncie „Crittersy 2”. Cóż, co on tam wie?

W 1991 roku pojawiła się część trzecia, w reżyserii Kristine Peterson, tym razem już prosto na rynek video. W obsadzie ponownie znalazł się Don Opper jako Charlie, na jedną scenę pojawia się także Ug, ale przez większość filmu śledzimy losy nowych bohaterów, którzy mieli pecha zetknąć się z kolejnym stadkiem morderczych kosmitów. Areną wydarzeń jest tu pojedynczy kilkupiętrowy budynek, a wśród grupki średnio ciekawych postaci znalazł się Leonardo Di Caprio (i to w sumie jedyny aktor, którego się stąd pamięta, nie dlatego, że dobrze zagrał, ale dlatego, że to Di Caprio). Niestety film nie dotrzymuje kroku poprzednikom, ma niezbyt dobre tempo i potrafi się dłużyć, choć nie trwa nawet 90 minut. Na plus policzyć można kilka zabawnych momentów z udziałem tytułowych potworków. Tak więc obejrzeć się da, ale w sumie trudno powiedzieć po co. Całość kończy się cliffhangerem, prowadzącym bezpośrednio do części czwartej, jednak tym, którzy dotrwali do tego momentu powiem tyle – najwyższy czas sobie odpuścić. Podziękujecie później.

Część czwarta z 1992 roku (reż. Rupert Harvey) to próba odświeżenia serii… o ile można nim nazwać przerobienie jej w (bardzo) tanią podróbkę „Obcego”. Otóż Charlie pechowo zamyka się w kapsule z ostatnimi ocalałymi jajami krytów, zostaje zamrożony na 50 lat (brzmi znajomo?), a następnie odnaleziony przez załogę statku kosmicznego, która otrzymuje polecenie dostarczenia jaj na stację kosmiczną. Na miejscu okazuje się, że stacja jest opuszczona, a tak w ogóle, to wkrótce eksploduje, bo reaktor atomowy się akurat popsuł. No tak, mamy jeszcze krytów (dwóch, potem więcej, ale ci dodatkowi nie odegrają tu żadnej roli), ale ich występ jest tak marny, że chwilami zapomina się o tym, że w ogóle są w filmie. W dodatku z jakiegoś powodu nie korzystają już ze swojej umiejętności strzelania zatrutymi kolcami.  Bohaterowie stawiają czoła całemu szeregowi problemów, a większość z nich ma niewiele albo wręcz nic wspólnego z tytułowymi stworkami. Można wręcz odnieść wrażenie, że do gotowego scenariusza o czymś innym wstawiono crittersy, żeby się podpiąć pod tytuł serii, tak bardzo wymuszona wydaje się ich rola w tym filmie.  Co jest w tym sequelu interesujące to fakt, że w obsadzie znaleźli się Angela Bassett i Brad Dourif, gorzej, że nie mają nic ciekawego do roboty, bo i nic ciekawego się tutaj nie dzieje (no dobra, Bassett ma scenę prysznicową). Tempo filmu jest fatalne, ma się wrażenie, że trwa on bite dwie godziny, a wszelkie zwroty akcji kwituje się kolejnymi ziewnięciami. Do tego dochodzi nam recykling ujęć pokazujących statki kosmiczne (zarówno z wcześniejszych części, jak i filmu „Adroid” z 1982 roku). O ile poprzedni film jest jeszcze do obejrzenia, tak części czwartej, powtórzmy to jeszcze raz – zdecydowanie nie polecam

Po latach powstał jeszcze jeden film („Critters Attack” z 2019 roku), a także serial, jednak nie zdecydowałem się po nie sięgać. W tym temacie za godne uwagi uznaję wyłącznie dwa pierwsze filmy i tego się będę trzymał. 

W Polsce wszystkie części „Crittersów” można było obejrzeć w TV i na VHS. Wydań płytowych brak. Za granicą możemy wszystkie filmy dostać zarówno na DVD, jak i Blu-ray.  

Zdj. New Line Cinema