NOSTALGICZNA NIEDZIELA #146: „Rzym” (2005-2007)

W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam  produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. A że dawno nie było żadnego serialu, to czas temu zaradzić i sięgnąć po jeden z najlepszych – „Rzym” od HBO.

Ależ ten czas leci. Wciąż postrzegam seriale takie jak „Rzym” czy „Deadwood” jako „te nowsze”, tymczasem od czasu ich premiery minęło już dobre kilkanaście lat.  I tak się złożyło, że właśnie ostatnio naszło mnie na kolejną powtórkę „Rzymu”, a że wydanie Blu-ray w zasięgu ręki, to i płytka szybko trafiła do odtwarzacza, a ja na powrót zanurzyłem się w rzymską politykę i intrygi. Tematyka bardzo mi bliska, a więc i z chęcią do serialu wracam, szczególnie że z niczym lepszym w tym temacie nigdy się nie spotkałem i spotkać się nie już nie spodziewam. Ale zacznijmy od początku. 

John Millius (ten od „Conana”) i William J. MacDonald planowali początkowo miniserię. Gdy jednak przedstawili swój plan szychom z HBO, szybko okazało się, że plany uległy zmianie. W porozumieniu z BBC, HBO zdecydowało się wyłożyć 85 milionów ze 115, które stanowić miały budżet 12-odcinkowego pierwszego sezonu. Od marca 2004 do maja 2005 trwały zdjęcia na planach należących do Cinecitta Studios. Była to jedna z najdroższych produkcji w historii telewizji i miało to swoje konsekwencje. Mimo pozytywnych recenzji i dobrej oglądalności, nim jeszcze zaczęły się prace nad drugim sezonem, wiadomo już było, że wcześniejszy plan zakładający produkcję aż pięciu sezonów nie zostanie zrealizowany. Szczęściem w nieszczęściu był jednak fakt, że w przeciwieństwie do takich seriali jak „Deadwood” czy „Robin z Sherwood” anulowanych po sfilmowaniu ostatniego sezonu, rzecz stała się jasna na etapie umożliwiającym dokonanie odpowiednich przeróbek scenariusza i skompresowaniu całej historii do zaledwie dwóch sezonów. Poskutkowało to co prawda zawrotnym tempem drugiej serii, która przemykała od wydarzenia do wydarzenia, ale pozwoliło zakończyć serial w stosunkowo satysfakcjonujący sposób.

No dobrze, ale o co tu w ogóle chodzi? Historia jest generalnie dobrze znana – Juliusz Cezar (świetny w tej roli Ciaran Hinds) powraca do Rzymu po podboju Galii, dążąc do poszerzenia wpływów, wplątuje się w konflikt z dawnym przyjacielem – Pompejuszem (Kenneth Cranham). Śledzimy więc polityczną rozgrywkę, a następnie także działania wojenne (prezentowane w bardzo oszczędnym stopniu – mimo dużego budżetu to wciąż serial telewizyjny, którego sednem nie są sceny batalistyczne). Co jednak najciekawsze, to sprytnie skonstruowany scenariusz, w którym pierwsze skrzypce gra dwóch prostych żołnierzy – Lucjusz Vorenus (Kevin McKidd) i Tytus Pullo (Ray Stevenson). Co prawda wykorzystano tu autentyczne personalia osób wzmiankowanych w źródłach historycznych, ale całe ich losy pozostają fikcją splatającą się ściśle z faktami historycznymi. Co więcej, niejednokrotnie okazuje się, że decyzje i działania naszych bohaterów miewają znaczący, a czasami wręcz decydujący wpływ na wydarzenia znane z kart podręczników historii. Od posunięć tych dwóch pionków na szachownicy dziejów zależą chwilami losy najważniejszych figur (zdarza się w związku z powyższym nieco swobodniejsze traktowanie niektórych faktów). W dodatku bohaterowie ci bardzo szybko zaskarbiają sobie sympatię widza. Duet zbudowany jest na zasadzie przeciwieństw, mamy więc Vorenusa – obowiązkowego i honorowego  męża i ojca, z drugiej zaś strony niestroniącego od hazardu, alkoholu i przyjemności wszelakich prostego zabijakę, Tytusa Pullo. Obaj panowie mają jednak wspólną cechę – porywczość. I choć ten drugi od czasu do czasu wywinie numer, od którego zachce się schować twarz w dłoniach, wciąż trudno nie trzymać za niego kciuków. Wzorcowe budowanie postaci nie ogranicza się tu jednak w żadnym wypadku do głównych bohaterów.

Solidnie zarysowane są także postacie takie jak wspomniany już Cezar, Marek Antoniusz (świetny James Purefoy), Brutus (Tobias Menzies), Cyceron (David Bamber), Pompejusz, Oktawian (Max Pirkis), jego siostra Oktawia (Kerry Condon) i matka, siostrzenica Cezara, Atia (rewelacyjna Polly Walker), jego dawna kochanka Servilia (Lindsay Duncan), a także  żona Vorenusa, Niobe (Indira Varma). Praktycznie nikt spośród nich nie pozostawi widza obojętnym. Bodaj jedyną postacią, która nie do końca mnie do siebie przekonała jest Kleopatra (Lyndsey Marshal), na co wpływ ma zapewne wiecznie żywa kreacja Elizabeth Taylor z 1963 roku (oraz, w mniejszym stopniu, nadrabiająca urodą Leonor Varela z telewizyjnej wersji z 1999 roku z Timothym Daltonem i Billym Zane’em). Coś mi tu nie do końca zagrało, ale to już w zasadzie czysto subiektywny drobiazg, ot nie zgrywa się aktorka z moją wizją słynnej historycznej postaci. Bywa i tak.  Jednak zdecydowanie bardziej boli recast Oktawiana w trakcie drugiego sezonu – gdyby zrealizowano oryginalny zamysł, kto wie, być może Max Pirkis utrzymałby się w tej roli, a tak, potrzebowano starszego aktora. Niestety przejmujący rolę Simon Woods, choć sprawdza się w swej roli bez zarzutu, to jednak nie sprawia choćby pozorów bycia tą samą osobą (szczególnie że sam Oktawian też staje się w tym czasie w zasadzie innym człowiekiem)  i zmiana ta zwyczajnie zgrzyta.

Serial wypełniają polityczne rozgrywki najwyższego szczebla, bezustannie przeplatane ze sprawami przedstawicieli plebsu. Znajdziemy tu intrygi wszelakie, zdrady, emocje, mniej lub zaskakujące, a przy tym zgrabne rozegrane zwroty akcji, a także sporą dawkę przemocy oraz seksu, choć w zestawieniu z inną serią w podobnych klimatach, nieco późniejszym „Spartakusem”, „Rzym” wydaje się być pod tym względem dość stonowany. Atrakcji zatem nie brakuje i trudno się od serialu oderwać. Kolejne machinacje Atii, jej narastający konflikt z Serwilią, ewolucja postaci Oktawiana, pamiętne dzieje Cezara i Marka Antoniusza (które chyba nigdy wcześniej nie angażowały bardziej) czy, przede wszystkim dramatyczne losy dwóch głównych bohaterów – wszystko to jest przedstawione w sposób bezbłędny, wciągający od początku do końca, trzymający poziom i znakomite tempo. Należy też podkreślić, że sposób przedstawienia starożytnego Rzymu w porównaniu do filmów pokroju „Gladiatora” Ridleya Scotta, jest tu zdecydowanie bardziej przyziemny, „brudny”, ponury i mroczny, przez co sprawia też wrażenie realistyczniejszego. Wielka szkoda, że nie dane było „Rzymowi” rozwinąć skrzydeł w kolejnych sezonach, ale wciąż lepszy taki los, niż to, co się stało z taką choćby „Grą o tron”. Serialem, który co prawda świetnie się zaczął, to jednak zamienił się z czasem w rozlazłe bagno smętnych wątków i słabiutkich rozwiązań fabularnych, z zaledwie drobnymi przebłyskami. Doświadczenie, którego – w przeciwieństwie do tego, co nam serwuje „Rzym” – w żadnym wypadku nie zamierzam powtarzać. 

„Rzym” od lat pozostaje w ścisłej czołówce mojego prywatnego rankingu seriali, jest także jednym z nielicznych, które zdecydowałem się postawić na półce. Akurat w tym przypadku szczęście nam dopisało, bowiem serial ukazał się na Blu-ray z polską wersją językową (napisami i lektorem) i można go było nabyć zarówno w kraju jak i za granicą. Sam sięgnąłem po wydanie niemieckie.

Zdj. HBO