NOSTALGICZNA NIEDZIELA #163: „Pan Kleks w kosmosie” (1988)

Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam  produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś przypominamy kwintesencję kiczu w polskim kinie lat 80., czyli „Pana Kleksa w kosmosie” w reżyserii Krzysztofa Gradowskiego. 

W kinach właśnie pojawiła się nowa wersja „Akademii Pana Kleksa” z Tomaszem Kotem, który  w roli tytułowej zastępuje Piotra Fronczewskiego. Nie czuję co prawda większej potrzeby zapoznawania się z tą pozycją, zważywszy na zbyt duże odstępstwa od książkowego oryginału, które już na starcie mnie zniechęcają, ale siłą rzeczy nasunęła mi ona pomysł na dzisiejszy artykuł w ramach Nostalgicznej Niedzieli. Jego tematem nie będzie jednak pierwsza część z 1983 roku, lecz jej drugi, dość kontrowersyjny sequel. Jeden z pierwszych filmów (obok „Cudownego dziecka”), na których niżej podpisany miał okazję być w kinie w czasach wczesnej podstawówki.

O ile „Akademia Pana Kleksa” mogła jeszcze uchodzić za stosunkowo wierną ekranizację książki Jana Brzechwy, tak już zupełnie inaczej przedstawia się sprawa w przypadku jej kontynuacji. Co prawda „Podróże” przez pewien czas zdają się bazować na materiale źródłowym, ale już w drugiej połowie ma miejsce inspirowany zapewne popularnością „Gwiezdnych wojen” odlot w stronę klimatów science fiction, który to jakoś nigdy do mnie specjalnie nie przemawiał, sprawiając, że do drugiego filmu w serii nie wracałem zbyt często. Po prostu nie był tym, czego po nim oczekiwałem (a poza tym mnie zwyczajnie nudził). Inaczej miała się sprawa z trzecim filmem – skoro już tytuł brzmi „Pan Kleks w kosmosie”, to i siłą rzeczy wiadomo czego się spodziewać, no, może tak mniej więcej. Jednak z jakiegoś powodu, spora część widzów ma tendencję do mieszania z błotem trzeciego „Kleksa” podczas gdy o gwiezdnowojennych wtrętach w części drugiej zwyczajnie zapomina. Tymczasem to właśnie tam są one zupełnie nie na miejscu.

Odkopałem właśnie w szafce egzemplarz „Małej fantastyki” z 1988 roku, gdzie kilka ostatnich stron poświęcono „Panu Kleksowi w kosmosie” – Krzysztof Gradowski stwierdza tam, że „zwrócił się do sfery bliskiej dzisiejszej młodzieży, zastępując Bajdocję i akademię komputerami i kosmosem” (reżyser przekonywał, że gdyby Brzechwa żył, z pewnością w końcu przeniósłby swych bohaterów w kosmos), a w najobszerniejszym tekście wyjaśnia sposób nakręcenia sceny podróży grupy dzieci nadziemną kolejką (w filmie są to dwa dwusekundowe ujęcia połączone z krótką wstawką w ciemnym tunelu), wspominając o „zaskakujących, baśniowych efektach wizualnych” stworzonych metodą podwójnej ekspozycji bez, ma się rozumieć, pomocy komputera, za to z wykorzystaniem kamery z dwoma obiektywami, której to użyli radzieccy specjaliści z Kijowa. Efektów specjaln...ej troski jest w filmie oczywiście znacznie więcej, a większość z nich wygląda dziś doprawdy kiczowato i tandetnie. Z tym że dzieciarni zasiadającej w kinowych fotelach w drugiej połowie lat 80. nie przeszkadzały ani one, ani nawet to, że bohaterowie jako część kostiumów nosili zawieszone na szyi rury od odkurzacza. No i wyobraźcie sobie, jaki miała ubaw na widok pokazu maszkaronów w scenach w rezerwacie, w którym ukrywa się Pan Kleks, czy zwłaszcza na początku sceny w labiryncie pod koniec filmu. Echo śmiechu całej sali rozbrzmiewa mi w głowie do dziś.

Co do fabuły – znany z drugiego filmu Wielki Elektronik (Henry Bista), ukrywa się na planecie Mango gdzie opracowuje wynalazek służący do porywania statków kosmicznych. Na prośbę zarządzającego planetą gubernatora (Bohdan Smoleń) uprowadza też ziemską dziewczynkę, która miałaby zostać tegoż gubernatora córką. Uczniowie z klasy porwanej Agnieszki zwracają się o pomoc do Pana Kleksa (Piotr Fronczewski), który wraz z jednym z chłopców – Groszkiem (Piotr Ptaszyński), a także jego ojcem (Jan Jankowski) i stworzeniem znanym jako Melo-Śmiacz wybierają się w kosmiczną podróż celem zrobienia porządku z Wielkim Elektronikiem. Jak zwykle całość jest przeplatana wstawkami muzycznymi, a spośród pojawiających się w filmie piosenek wartymi wzmianki są  zabawna „Dyscyplina” w wykonaniu niedawno zmarłego Emiliana Kamińskiego oraz będące istną kwintesencją lat 80. „Ratujmy kosmos” (Bajm). Wypada też wspomnieć, że w filmie pojawiają się Maryla Rodowicz (jako żona gubernatora), która, jak się nietrudno domyślić, również ma tu coś do zaśpiewania, oraz Zbigniew Buczkowski powracający do roli  Alojzego Bąbla.

Mamy w filmie dość zróżnicowany misz-masz scenerii – futurystyczne, czasem wręcz postapokaliptyczne lokalizacje, ale z drugiej strony także zielone lasy, orientalne wnętrza w scenach retrospekcji z udziałem doktora Paj-Chi-Wo, czy pastelowo-kiczowate komnaty pałacu gubernatora. Jest tu futurystyczna szkoła (imienia Stanisława Lema oczywiście), jest Orkiestralna Stacja Kosmiczna „Rock kometa”, są roboty (w tym jeden o imieniu Bajtek, ewidentnie nawiązującym do jednego z pierwszych w Polsce czasopism o tematyce komputerowej), statki kosmiczne i wszystko to, czego należałoby się spodziewać po filmie o takim, a nie innym tytule. Gdybym miał wskazać najbardziej zapadające w pamięć fragmenty, to pierwszym z nich byłaby z pewnością sekwencja retrospekcji, w której Max Benson, ojciec Groszka, w trakcie poszukiwań zaginionej skrzyni kryjącej cenną zawartość spotyka budzących grozę kosmitów. Autentycznie trzymające w napięciu (przynajmniej młodego widza), wyglądające jak żywcem wyjęta z klimatycznego, mrocznego filmu science fiction sceny sprawiają, że aż chciałoby się zobaczyć cały film zrealizowany w takim stylu. Niestety musi nam wystarczyć zaledwie siedem minut. Drugi pamiętny fragment to wspomniany już finałowy labirynt pełen ko(s)micznych poczwar (projektowanych przez Aleksandra Soroczyńskiego) gdzie kicz dosłownie wylewa się z ekranu. Niezapomniana rzecz.

Nie ulega wątpliwości, że nostalgia ma kluczowe znaczenie w odbiorze filmów takich jak „Pan Kleks w kosmosie”, bez jej pomocy seans może okazać się bolesny. Jednak dla mnie film pozostaje od zawsze tą ulubioną częścią serii, a także interesującą (nawet jeśli tandetną) próbą zmierzenia się z gatunkiem, który w tamtych czasach coraz bardziej zyskiwał na popularności w światowym kinie. No po prostu łezka się w oku kręci. Aż mnie naszło, żeby wrzucić DVD do odtwarzacza...

A skoro już o tym mowa – doczekaliśmy się zarówno wydań DVD jak również odrestaurowanej edycji Blu-ray, do której jednak trudno mi się przekonać. W przypadku filmów takich jak ten, zabrudzony obraz w 4:3 zdaje się być istotnym elementem składowym całości, swoistego „grindhouse experience”, które gubi istotną część klimatu, gdy się je wypoleruje na błysk (no i nowe kadrowanie też budzi wątpliwości). Cóż, pewnie mimo wszystko kiedyś spróbuję.

Więcej na temat wydań wszystkich trzech filmów dowiecie się w temacie na naszym forum.

Zdj. Filmoteka narodowa