NOSTALGICZNA NIEDZIELA #166: „Cena strachu” (1953)

W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś sięgamy wyjątkowo daleko w przeszłość, by przyjrzeć się liczącej już 70 lat francuskiej produkcji w reżyserii Henriego-Georgesa Clouzota pod tytułem „Cena strachu”.

Pośród tych obejrzanych w zamierzchłych czasach filmów, które na stałe wryły mi się w pamięć, znalazła się pozycja z różnych względów wyjątkowa – czarno-biały francuski film z 1953 roku, przy okazji którego po raz pierwszy raz zetknąłem się z takim pojęciem jak nitrogliceryna. Adaptacja wydanej trzy lata wcześniej powieści miała do zaoferowania interesujący pomysł na fabułę. Francuz Mario (Yves Montand) i jego włoski kumpel Luigi (Folco Lulli), mieszkają w odciętej od świata dziurze, Las Piedras, z której niełatwo się wydostać, gdy człowiek nie dysponuje odpowiednimi funduszami (w filmie nie określono, w jakim państwie rozgrywa się akcja, jednak za najbardziej prawdopodobną lokalizację uchodzi Wenezuela). Pewnego dnia zjawia się tam także Jo (Charles Vanel), trudny w obyciu podstarzały gangster, który zaczyna kumplować się z Mario, gdy okazuje się, że obaj kiedyś mieszkali w Paryżu. Niedługo później panowie stają przed niepowtarzalną okazją. Dochodzi do wypadku na oddalonym o kilkaset kilometrów polu naftowym. Szalejący pożar można ugasić tylko przy pomocy wywołanej nitrogliceryną eksplozji, sęk jednak w tym, że wybuchowy towar trzeba najpierw dostarczyć na miejsce, pokonując cały dystans z pomocą ciężarówek. Nasi bohaterowie odpowiadają na ogłoszenie, którego celem jest znalezienie odpowiednich kandydatów do tej niebezpiecznej roboty, licząc na to, że sowite wynagrodzenie pozwoli im odmienić swój los. Wkrótce dwie ciężarówki załadowane po brzegi niestabilną substancją wyruszają w drogę. Szybko okazuje się, że Jo, który podstępem załatwia sobie miejsce w ekipie, nie jest aż tak twardym zawodnikiem, za jakiego próbował uchodzić. Tymczasem na prowadzących dwie ciężarówki kierowców (zespół uzupełnia niejaki Bimba – w tej roli Peter van Eyck) czeka mnóstwo przeciwności, z którymi będą musieli się uporać na trasie wiodącej miejscami przez trudny, górzysty teren.

Cena strachu (1953)

Mimo iż film liczy sobie dwie i pół godziny, a upływa 60 minut, zanim ekipa wyruszy w drogę, umiejętna reżyseria i ciekawe postacie sprawiają, że ani oglądając go po raz drugi, jeszcze jako nastolatek, ani po raz trzeci, kilka dni temu, ani przez chwilę nie odczułem znużenia, czy znudzenia (po raz pierwszy, będąc jeszcze we wczesnej podstawówce, oglądałem film w telewizji mniej więcej od momentu wyruszenia ekipy). Przedstawione na początku filmu życie w skąpanej w słońcu osadzie, specyficzna atmosfera tam panująca, wprowadzenie postaci Jo, który już od chwili przybycia na każdym kroku sprawia problemy, wszystko to składa się na dobrze przyswajalną całość, która sprawdza się bez zarzutu jako podbudowa pod właściwą akcję. A od momentu gdy ciężarówki wyjeżdżają na trasę, jest już tylko lepiej. Przez cały czas trwania podróży reżyser serwuje kolejne, pełne emocji, zapadające w pamięć sekwencje (w tym moją ulubioną z rozsypującą się drewnianą platformą w roli głównej). Napięcie towarzyszy nam praktycznie bezustannie tak, jak bohaterom przez cały czas mającym świadomość, że każda sekunda może być ich ostatnią, a wspomniana wcześniej podbudowa, która pozwoliła się z nimi zżyć i przynajmniej niektórych polubić, pozytywnie wpływa na odbiór ich niebezpiecznej przygody. Nie dziwi mnie wcale, że już w chwili premiery film został bardzo pozytywnie odebrany, a na RT ma po dziś dzień imponujące 100% pozytywnych recenzji.

Cena strachu (1953)

By osiągnąć ten sukces, trzeba było sporo trudu i poświęcenia ze strony filmowców. Początkowo ekipa miała pracować w Hiszpanii, ale spotkało się to ze sprzeciwem ze strony Montanda, związanym z faktem sprawowania władzy w tym kraju przez faszystowską dyktaturę na czele z generałem Franco. Ostatecznie filmowano więc w południowej Francji, a pokazaną w filmie osadę zbudowano w całości na potrzeby filmu. Wybrana lokalizacja okazała się jednak problematyczna ze względu na nadzwyczaj dużą ilość deszczu nawiedzającą ją w czasie trwania zdjęć. Reżyser złamał nogę w kostce, Yves Montand i Charles Vanel załatwili sobie zapalenie spojówek po nagraniu sceny, w której wykąpali się w ropie. Ostatecznie nie wyrobiono się w czasie przed zimą, co wymusiło kilkumiesięczną przerwę w filmowaniu i pociągnęło za sobą przekroczenie budżetu. Okazało się jednak, że było warto. Film został nagrodzony na festiwalach w Cannes i Berlinie, a następnie odnotował dobre wyniki kasowe w rodzimej Francji. Co ciekawe, film wypuszczono w Wielkiej Brytanii z napisami, do czego tamtejsza publiczność nie była przyzwyczajona, nie oczekiwano więc zbyt wysokich przychodów. Mimo tej komplikacji film nieoczekiwanie okazał się hitem na brytyjskim rynku, co przyczyniło się do wprowadzenia większej ilości zagranicznych produkcji zaopatrzonych w napisy do tamtejszych kin w kolejnych latach.

Gdy mowa o „Cenie strachu” wypadałoby wspomnieć jeszcze o amerykańskim remake'u z 1977 roku z Royem Scheiderem w roli głównej wyreżyserowanym przez Williama Friedkina. Zapoznałem się z nim kilka lat temu (i powtórzyłem zaraz po ostatnim seansie „Ceny strachu”), jednak mam co do niego mieszane uczucia. Film opiera się na tym samym schemacie fabularnym, poświęca jednak sporo czasu wprowadzeniu wszystkich bohaterów, pokazując ich losy, zanim jeszcze trafią do osady, z której wyruszą na swą niebezpieczną wyprawę. I już przez te pierwsze pół godziny potrafi widza wymęczyć i znudzić. W dodatku trudno tu znaleźć jakiekolwiek powody, by tych bohaterów polubić (bo to w sumie same nieprzyjemne typki – zabójca, terrorysta, oszust i gangster), a co za tym idzie, przejmować się później ich losem, co skutkuje pewnymi problemami z odbiorem w dalszej części filmu. Następnie mija kolejne pół godziny, nim wyruszą w drogę, a że film jest o 30 minut krótszy od oryginalnej „Ceny strachu”, zostaje nam już tylko niecała godzina do końca. Dostajemy co prawda po drodze robiącą wrażenie sekwencję na rozhuśtanym moście nad rzeką oraz efektownie sfilmowane ujęcia z podróży w przepaścistym terenie, a także arcyklimatyczną muzykę Tangerine Dream, ale całość zdaje się utykać i gubić tempo, chwilami robiąc się wręcz męcząca (sam ziewałem w okolicach sceny, w której panowie muszą sobie radzić z torującym drogę przewróconym drzewem). I choć w ostatecznym rozrachunku „Sorcerer” (taki tytuł otrzymał film Friedkina), wypada stosunkowo nieźle, to jednak nie jest w stanie dotrzymać kroku mistrzowsko operującemu napięciem dziełu Clouzota. Mimo wszystko również i z nim warto się zapoznać, jednak zdecydowanie bardziej polecam oryginalną „Cenę strachu”, tę z Mario i Luigim, powstałą na długo, zanim te dwa imiona zestawione w parę stały się znane milionom ludzi na całym świecie za sprawą konsolowej gry o skaczącym hydrauliku.

Nic mi nie wiadomo o jakichkolwiek polskich wydaniach płytowych „Ceny strachy”. Za granicą można dostać szereg wydań Blu-ray, a już w tym miesiącu pojawi się także wydanie 4K UHD.

Cena strachu (1953)

Zdj.Cinedis