
W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Podobnie jak tydzień temu, tak i dziś rok 1996 - sięgamy po „Twierdzę”, niezapomniane kino akcji spod ręki Michaela Baya.
W drugiej połowie lat 90., kiedy to magnetowid ostatecznie zepsuł mi się w sposób, który zagrażał nieodwracalnym zniszczeniem zapodanych mu kaset, odpuściłem sobie wypożyczalnię video, a rolę głównego źródła umożliwiającego mi zapoznawanie się z hollywoodzkimi produkcjami przejęła kablówka. Na HBO obejrzałem wtedy między innymi „Żyletę”, „Telemaniaka”, czy też właśnie pozycję, na której skupimy się dzisiaj. W tym czasie dobrze dziś wszystkim znany Michael Bay nie miał jeszcze tak wyrobionej marki jak dekadę później, gdy brał w swoje ręce ekranizację przygód zmiennokształtnych robotów z kosmosu. Miał na koncie dopiero jeden kinowy film – będące komercyjnym sukcesem „Bad Boys”, a jego znaki firmowe, takie jak kamera okrążająca bohatera, pokazując go z niskiego kąta w zwolnionym tempie, nie były jeszcze widowni tak dobrze znane. Jak się jednak okazało, jego kolejny film również miał rozbić bank.
Scenariusz „Twierdzy” powstawał w bólach, zaangażowanych było weń kilka osób, które kolejno wprowadzały poprawki. Nie wszyscy z udzielających się zostali później oficjalnie uznani za jej scenarzystów (pominięty został między innym Jonathan Hensleigh, który zdaniem reżysera miał duży wkład w ostateczny kształt scenariusza). Wśród osób nanoszących poprawki znaleźć miał się również Quentin Tarantino. Większa część zdjęć do filmu powstała w Alcatraz (gdzie rozgrywa się główna część fabuły) i San Francisco. Bay filmował tu po raz pierwszy w formacie 2.39:1, korzystając z technologii Super 35 i nie był zbytnio zadowolony z jakości uzyskanych w ten sposób zdjęć. Na dokładkę nie najlepiej mu się układało z producentami (szczególnie gdy nie wyrobił się w czasie z filmowaniem sceny akcji wymagającej tony papierkowej roboty w związku ze zdobyciem potrzebnych pozwoleń), ale na jego szczęście wśród tych ostatnich znalazła się również jedna z gwiazd produkcji – Sean Connery, który to konsekwentnie wspierał reżysera. Za muzykę, jeden z kluczowych atutów „Twierdzy” odpowiadali Hans Zimmer i Nick Glennie-Smith. Film zebrał stosunkowo niezłe recenzje i przy liczącym 75 milionów dolarów budżecie zdołał zgromadzić na swoim koncie ok. 335 milionów. Michael Bay był więc na dobrej drodze do kolejnych kasowych sukcesów, ale… to już inna historia. My zatrzymamy się dziś na „Twierdzy”.
Zawsze gdy mowa jest o Seanie Connery, w kontekście Jamesa Bonda podkreślam, że jest tylko jeden film o Bondzie z jego udziałem, do którego regularnie i chętnie wracam. I filmem tym jest „Twierdza” (to zresztą w ogóle mój ulubiony występ Connery'ego obok „Imienia róży” i „Nieśmiertelnego”). Co prawda oficjalnie Connery nie jest tu oczywiście Jamesem Bondem, ale wszystko co wiemy o postaci kapitana Johna Masona, zdaje się idealnie wręcz pasować do najsłynniejszej roli szkockiego aktora. Rzućmy zatem okiem na fabułę. Oto oddział zbuntowanych komandosów, dowodzonych przez generała Francisa Hummela (Ed Harris), wykrada rakiety zawierające śmiercionośny gaz (jego działanie zostaje nam w filmie wyraźnie przedstawione). Następnie komandosi opanowują więzienie Alcatraz, gdzie biorą zakładników, grożąc odpaleniem rakiet i uśmierceniem tysięcy ludzi, jeśli nie zostaną spełnione ich finansowe żądania. Hummel domaga się pieniędzy nie tylko dla siebie i podległych mu żołnierzy, ale i dla rodzin żołnierzy poległych w trakcie operacji Pustynna Burza. Ot taki z niego idealista.
Celem zneutralizowania terrorystycznego zagrożenia do Alcatraz zostaje wysłany oddział komandosów, któremu towarzyszyć będzie nietypowy duet: wspomniany wcześniej bohater Connery’ego, od lat przetrzymywany w więzieniu brytyjski agent, który zna sposób dostania się do więzienia, bowiem swego czasu zdołał z niego uciec, oraz nasz główny bohater specjalista od broni chemicznej, nieszczególnie dobrze czujący się w ogniu walki agent Stanley Goodspeed (Nicolas Cage). A kiedy dzielni komandosi zostaną całkiem szybko zdmuchnięci z planszy, cała odpowiedzialność spocznie na barkach tych właśnie dwóch panów. Niestety współpraca między nimi z początku nie układa się najlepiej i będą się musieli chwilkę docierać. No ale jak się ich razem ogląda! Cage i Connery mają tu świetną chemię, na której w dużej mierze opiera się cała siła filmu i co gwarantuje nam dobrą zabawę do samego końca. Również Ed Harris w roli mocno niejednoznacznego antagonisty świetnie się tu sprawdza, a to nie wszystko, bo przecież „Twierdza” ma też całkiem interesujący drugi plan. Zobaczymy tu między innymi Michaela Biehna (raz jeszcze jako dzielnego komandosa), Williama Forsythe’a, Davida Morse’a czy Tony’ego Todda.
Pierwsza połowa filmu to w zasadzie ustawianie pionków, podbudowa, wątki poboczne córki Masona i dziewczyny Goodspeeda, pozwalające nam nieco bardziej wczuć się w sytuację naszych bohaterów. W międzyczasie wszystko zmierza ku właściwej części akcji, ale Michael Bay nie byłby sobą, gdyby nie ubarwił tego wstępu efektowną rozwałką (w tym wypadku będzie to pościg samochodowy rozgrywający się na ulicach San Francisco). A potem jest w zasadzie tylko lepiej – przez cały czas towarzyszą nam świetne zdjęcia, zostająca w pamięci muzyka, tona patosu, napięcie i akcja – a Bay czuje się w tym wszystkim, jak ryba w wodzie. I choć niektóre buzujące adrenaliną fragmenty umiejscowione w Alcatraz zdają się być ściśle podporządkowane efekciarstwu bez zbytniego oglądania się na logikę, to przy takiej dawce emocji spokojnie przymyka się na to oko. Nieskrępowany kunszt specjalisty od rozwałki wylewa się z ekranu, a wszystko (łącznie z humorem, którego sporo dodano już w trakcie zdjęć) jest tu zdecydowanie lepiej wyważone niż w coraz bardziej niezgrabnych filmach, które Bay kręcić będzie w kolejnych dekadach. „Twierdza”, „Armageddon”, „Sztanga i Cash” oraz pierwsza część „Transformers” to dla mnie po dziś dzień bayowskie „The best of”, ale gdybym miał wskazać mój jeden ulubiony film tego reżysera, to całkiem możliwe, że padłoby właśnie na „Twierdzę”. Do dziś pamiętam emocje towarzyszące pierwszemu seansowi – a że film ma naprawdę mocarny tzw. replay value to i nic dziwnego, ze powtórek zaliczyłem do tej pory naprawdę sporo. Za każdym razem wchodzi bez popitki.
Omawiana produkcja była też ostatnim wspólnym przedsięwzięciem Jerry’ego Bruckheimera i Dona Simpsona. Panowie zakończyli współpracę w związku z narkotykowymi problemami drugiego z nich, tak się jednak złożyło, że Simpson zmarł jeszcze przed premierą i film zadedykowano jego pamięci. Warto dodać, że to właśnie on był odpowiedzialny za pomysł na postać generała Hummela. Bay miał swego czasu pomysł na kontynuację, której fabuła zakładała kolejne spotkanie dwójki głównych bohaterów, jednak sequel nigdy nie doczekał się realizacji.
Film ukazał się w Polsce na VHS, DVD, a w końcu także i na Blu-ray. Osobiście szczególnie lubię wracać do wersji lektorskiej z Tomaszem Knapikiem.
Zdj. Hollywood Pictures