W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś kilka słów o filmie, który w tym roku obchodzi dwudzieste urodziny — „Batman - Początek” Christophera Nolana.
Znajomość z Batmanem zawarłem za sprawą komiksów TM-Semic na początku lat 90., niemal w tym samym czasie po raz pierwszy obejrzałem film Tima Burtona z 1989 roku, który to został moim absolutnie ulubionym filmem na kilka kolejnych lat (do czasu zapoznania się z Terminatorem 2). Oglądałem go przy każdej nadarzającej się okazji (a że w domu nie było jeszcze magnetowidu, nie było o nie łatwo), tou kolegi, to u sąsiadów, to znowu w TV, gdy puszczono go w święta. Również pierwszy sequel przypadł mi do gustu, ale gdy na stołku reżyserskim zasiadł Joel Schumacher, wszystko się posypało, a moje zainteresowanie filmowym Batmanem zaryło z impetem w glebę. Na pocieszenie miałem jeszcze świetny serial animowany, który uważałem za tę najbardziej słuszną i prawidłową ekranizacją przygód człowieka nietoperza. Bo mimo całego uwielbienia do filmów Burtona, zawsze traktowałem je jako „Batmana alternatywnego”, nie do końca takiego, jakiego znałem z komiksów – było kilka przyczyn tego stanu rzeczy — wśród nich z pewnością specyficzny klimat kinowych produkcji, przedstawienie przeciwników człowieka nietoperza wyraźnie odbiegające od tego, które serwowały komiksy, czy choćby bardzo ograniczona rola komisarza Gordona. Po dość traumatycznym doświadczeniu, jakim okazał się seans „Batman i Robina” cała moja wiara w kinowego Batmana przepadła na długie lata i kiedy zapowiedziano nową wersję nie byłem nią zbytnio zainteresowany powtarzając w kółko, że „Burtona i tak nic nie przebije”. Dwadzieścia lat temu restartowanie serii filmowych opartych na komiksach superbohaterskich było zjawiskiem nowym i podchodziłem do niego dość nieufnie.
A potem, za sprawą pozytywnych opinii w internecie stwierdziłem, że w sumie to może jednak spróbuję dać nowemu gackowi szansę. Wciąż pamiętam dzień seansu – ulewę, po której w oczekiwaniu na seans suszyłem skarpetki w kinowej toalecie i fakt, że przed filmem z jakiegoś powodu nie wyświetlono żadnych reklam ani zwiastunów. A potem się zaczęło.
Nie kojarzyłem za bardzo Christophera Nolana (widziałem wcześniej „Memento”, ale nazwisko reżysera nie zapadło mi w pamięć), a Christiana Bale’a znałem tylko z roli we „Władcach ognia” z 2002 roku. Wiedziałem za to, że w filmie pojawiają się Gary Oldman (jako komisarz Gordon) i Liam Neeson (jako Henri Ducard, którego akurat kojarzyłem z komiksów), no i był jeszcze Ken Watanabe, z którym zapoznałem się wcześniej przy okazji „Ostatniego samuraja”, a który ponoć miał być tu przeciwnikiem mrocznego rycerza. Całe moje sceptyczne nastawienie rozwiało się już w pierwszych minutach filmu. Poważniejsze i bardziej realistyczne niż w dotychczasowych produkcjach podejście Nolana, choć z pozoru mniej komiksowe, zdawało się trafiać w dziesiątkę i być dokładnie tym, czego jako były fan komiksowych opowieści po filmie o Batmanie oczekiwałem. Geneza zamaskowanego mściciela z Gotham City, choć nie pozbawiona elementów naiwnych i nieszczególnie logicznych, za sprawą kunsztu reżysera i aktorów momentalnie mnie do siebie przekonała. Scenariusz, nad którym wraz z Davidem S. Goyerem pracował sam reżyser, zakładał pokazanie ze szczegółami tego wszystkiego, co Tim Burton zdecydował się pominąć, krok po kroku wyjaśniając jak doszło do tego, że osierocony w dzieciństwie miliarder Bruce Wayne zdecydował się na podjęcie niecodziennych działań na drodze walki z przestępczością. Pierwsza połowa filmu, nim jeszcze Wayne przywdziewa kostium nietoperza ma konstrukcję nielinearną, równolegle prezentując historię Bruce'a aż do przełomowej decyzji, która skieruje jego życie na nowe tory oraz jego późniejszą podróż, w trakcie której znajduje mentora oraz przechodzi szkolenie wśród zamieszkujących górską fortecę członków tajnej organizacji znanej jako Liga Cieni. Gdy zaś bohater wraca do Gotham, by zaprowadzić w mieście porządek, narracja przyjmuje bardziej tradycyjną formę. Co istotne — postacie takie jak wierny lokaj naszego bohatera, Alfred Pennyworth (Michael Caine), Jim Gordon, czy (również dobrze mi znany z komiksów) Lucius Fox (Morgan Freeman) dostały tu istotne dla fabuły role i nie były tylko elementami tła. Znakomicie sprawdził się zarówno odtwórca roli głównej (świetnie wypadł głos Batmana w jego wykonaniu, szkoda tylko, że w kontynuacjach z nim przeszarżował) jak i aktorzy odgrywający rolę jego przeciwników (w końcu dostaliśmy Stracha na Wróble, w którego wcielił się nieznany mi jeszcze wtedy Cillian Murphy). Jeśli chodzi o obsadę to odstawała nieco tylko Katie Holmes jako Rachel Dawes, wymyślona na potrzeby filmu sympatia Bruce’a (do dziś żałuję, że od początku nie grała jej Maggie Gyllenhaal, która przejmie tę rolę w sequelu).
Świetnie wypadły także nowe wersje tak istotnych elementów jak kostium Batmana (który zdecydowanie bardziej przypadł mi do gustu niż ten, na który Bruce zamieni go w kontynuacji) czy zwłaszcza batmobil. Nie zabrakło też udanych i efektownych scen akcji, choć niektórym trudno jest przeboleć fakt, że sceny walki wręcz zostały zmontowane w nieco chaotyczny sposób — mnie to akurat nie to przeszkadzało (i z pewnością lepsze to niż dziwne wpadki w przejrzyściej pokazywanych starciach wręcz w trzecim filmie). Większym problemem okazał się za to dość absurdalny pomysł z urządzeniem do odparowywania wody, które pojawia się w finale filmu (jakim cudem nie wpływa ono nijak na ludzi znajdujących się w zasięgu jego działania?). Klimatyczną i zapadającą w pamięć ilustrację muzyczną skomponowali Hans Zimmer i James Newton Howard – co prawda w moim odczucie nie udało im się przebić Danny’ego Elfmana, ale ich muzyka doskonale wpasowała się w atmosferę filmu, stanowi bezsprzecznie jeden z jego głównych atutów i po dziś dzień chętnie do niej wracam.
Z kina wychodziłem zachwycony i w pełni przekonany, że oto wreszcie dostałem taką ekranizację Batmana, jaką zawsze chciałem zobaczyć. Byłbym nawet skłonny przyznać, że udało się w niej przebić dokonania Tima Burtona albo przynajmniej im dorównać. Kontynuacja filmu Nolana z miejsca stała się najbardziej przeze mnie wyczekiwaną premierą dekady (przy okazji był to także ostatni film, który obejrzałem w kinie więcej niż raz). Niestety w przypadku sequela nie wszystko poszło tak, jak oczekiwałem – choć bardzo cenię sobie „Mrocznego rycerza”, to jednak brakuje mi w nim tej niepowtarzalnej atmosfery, którą oferował „Batman - Początek” (której świetnym przykładem są sceny w deszczu rozgrywające się w dzielnicy Narrows) – komiksowości poprzednika jest w nim zdecydowanie mniej, reżyser próbuje pogłębiać realizm, co jednak nie zawsze daje dobre efekty (choćby groteskowy Two-Face wydaje się być jakby z innej bajki). W kolejnym sequelu („Mroczny Rycerz powstaje” z 2012 roku) dochodzą kolejne problemy – tym razem niedomaga także scenariusz. Film obfituje w momenty, przy których człowiekowi dosłownie ręce opadają (jak bijatyka na ulicy w finale), a na twarzy raz po raz kwitnie grymas niedowierzania (mimo to wciąż nieźle się go ogląda). I tak jak po jego pierwszym Batmanie i „Prestiżu” Nolan wylądował w ścisłym gronie moich ulubionych reżyserów, tak już „Incepcja” i trzeci Batman (mimo że Nolan zaserwował w nim to, co chciałem zobaczyć, choć niekoniecznie tak, jak chciałem) podkopały tę pozycję bardzo mocno. A później nie było lepiej – kolejne filmy Nolana oglądałem już nie więcej niż raz, (czasami cale lata po premierze) albo i wcale. Ale w 2005 roku facet był dla mnie wielki.
„Batman: Początek” nie zarobił co prawda wielkich pieniędzy (przy budżecie liczącym 150 milionów dolarów, zebrał nieco ponad 370 milionów), jednak stał się podstawą odbudowy marki, niejako odrodzeniem Człowieka Nietoperza na kinowych ekranach – przychody obu jego kontynuacji przekroczyły miliard dolarów, a wpływ całej trylogii na przedstawianie tej postaci jest w dużej mierze widoczny po dziś dzień. Od tego czasu dostaliśmy jeszcze dwa kolejne jego ekranowe wcielenia – obydwa mroczne i poważne. O ile jednak pierwsze z nich — Batman w wykonaniu Bena Afflecka w filmach Zacka Snydera zdołał mnie do siebie przekonać (choć niestety nie dostał solowego filmu, na co swego czasu bardzo liczyłem), to już ostatni kinowy Batman w reżyserii Matta Reevesa (z Robertem Pattinsonem w roli głównej) okazał się w mojej opinii niczym więcej jak tylko marną, kompletnie niestrawną i nie mającą niczego ciekawego do zaoferowania podróbką filmów Nolana z głupkowatym scenariuszem i ślimaczym tempem, do której prawdopodobnie nigdy nie wrócę. Tymczasem „Batman - Początek” widziałem do tej pory przynajmniej kilkanaście razy i nie raz jeszcze po niego sięgnę. Tytuł ten pozostaje nieco w cieniu swoich sequeli, jednak dla mnie po dziś dzień pozostaje najbliższym duchowi znanych mi komiksów przeniesieniem tytułowego bohatera na ekran i przy tym jednym z moich najulubieńszych filmów wszech czasów.
„Batman - Początek” ukazał się w Polsce na wszelkich możliwych nośnikach począwszy od VHS, przez DVD, Blu-ray aż po 4K UHD. Film ten nie ma jednak szczęścia do jakości obrazu (co jest w dużej mierze zasługą podejścia samego reżysera). Ostatnią powtórkę zaliczyłem z wydania 4K UHD i było to bardzo frustrujące doświadczenie. Z pewnością jest to najsłabiej się prezentujące wydanie 4K UHD z jakim miałem do tej pory do czynienia, irytujące nieostrym obrazem, który przeważnie wygląda słabo, a chwilami wręcz tragicznie — a zdecydowanie najlepiej prezentują się dynamiczne sceny, w których nie mamy czasu dokładnie się przyjrzeć poszczególnym ujęciom. Standardowy Blu-ray również pozostawia sporo do życzenia, ale gdy włączyłem go dla porównaniu zaraz po obejrzeniu filmu w 4K, mimo oczywistych niedostatków w moim odczuciu nie był aż tak irytujący.
Zdj. Warner Bros