W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, często pomijane produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Z okazji przedwczorajszej premiery „Jurassic World: Upadłe królestwo”, w dzisiejszym wpisie przeniesiemy się 300 kilometrów od wybrzeża Kostaryki i opowiemy o ostatnim dobrym filmie z kultowej serii o dinozaurach. Mowa tu o „Zaginionym świecie: Jurassic Park” z 1997 roku, wyreżyserowanym przez Stevena Spielberga, z Jeffem Goldblumem w roli głównej. Zapraszamy do lektury.
Nie żebym nienawidził zamysłu nowej trylogii, rozpoczętej przez Colina Trevorrow kilka lat temu. Uwielbiam dinozaury, uwielbiam „Park Jurajski” – pierwszy film, który przeraził mnie, gdy byłem dzieckiem. W 2015 roku, jako jeden z najbardziej gorliwych, nabyłem bilety na „Jurassic World” gotów zobaczyć kontynuację serii na jednym z najwcześniejszych pokazów w dniu premiery, oczekując odtrutki po beznadziejnej, trzeciej części „Parku”. Film okazał się ostatecznie jedynie „akceptowalny”, ale zawód, który czułem wychodząc z kina, był niepomierny. Nie spowodowała go jednak ani scena jazdy na motocyklu w otoczeniu oswojonych, przyjacielskich raptorów, ani fontanny bezsensownego, satysfakcjonującego przez ułamek sekundy tylko fan-service'u, ani nawet fatalne, sztuczne i wszechobecne CGI. Wywołał go absolutny brak magii, tudzież owego magicznego składnika, który sprawiłby, by „Jurassic World” był czymś więcej niż dwugodzinną odą do tego, czym seria zwykła być, a czego Trevorrow nie potrafił „odpędzelkować”, zamiast tego serwując listę „dziesięciu najlepszych odwołań do oryginalnego filmu i kilka autorskich pomysłów, specjalnie dla tych, którym znudził się film o zwykłych dinozaurach”. Nie pomogło nawet obsadzenie charyzmatycznego frontmana, mimo że postać Chrisa Pratta była jednym z niewątpliwych plusów obrazu. Będąc już po seansie „Upadłego królestwa” mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że nie mam najmniejszego pojęcia, gdzie zmierza trylogia. Kontynuacja „Jurassic World”, choć stanowi czasami krok w dobrym kierunku (dzięki praktycznym efektom specjalnym, pięknym zdjęciom i wyciskającej napięcie z każdej sceny akcji reżyserii J.A. Bayony), to wciąż dość niepotrzebny wpis w kanonie świata „Parku”, na siłę wprowadzający pewne kontrowersyjne i niepasujące wątki. Z jednej strony „Królestwo” dzielnie pozostawia w tyle dziedzictwo serii, ale z drugiej – nie oferuje w zamian absolutnie nic długofalowo ciekawego. Pozostaje mieć nadzieję, że nieuchronna trzecia część uratuje „Jurassic World” od wyginięcia pośród masy ciekawszych produkcji (w tym klasycznych filmów cyklu).

Powróćmy więc do czasu, gdy wydumane krzyżówki genetyczne nie były konieczne, by przykuć uwagę milionów widzów, a świat dinozaurów fascynował, olśniewał i przerażał, często jednocześnie. „Zaginiony świat” (od którego „Upadłe królestwo” pożyczyło korpus fabularny) wysuwa znanego z „Parku” doktora Iana Malcolma (Jeff Goldblum, któżby inny) na pierwszy plan, pewnie podążając przetartym śladem starego hollywoodzkiego stwora zwanego Sequelozaurem Rexem. Od „Jurassic Park” jest tu więc głośniej, więcej, efektowniej i – naturalnie – brutalniej. Czy lepiej? Niekoniecznie, ale co z tego? Oryginalny film o przywróconych do życia dinozaurach to obraz jeden na milion – wspaniała, piękna przygoda i szalona wycieczka przez dżunglę, która nie mogłaby zjechać z torów w ten sam sposób więcej niż raz. Bycie od początku w pozycji ustępującej protoplaście nie przeszkadza „Zaginionemu światu” w staniu się filmem kultowym. Zacznijmy jednak od zarysu fabuły – specjalnie dla trzech osób, które z owym obrazem nie miały okazji się zapoznać. Kilka lat po katastrofalnej w skutkach podróży na wyspę Isla Nublar, do zrujnowanego parku rozrywki, wyśnionego przez wizjonera-ekscentryka, Johna Hammonda, udaje się kolejna grupa naukowców, z niechętnym dr Malcolmem na czele. Oprócz prehistorycznego zagrożenia, bohaterowie napotykają na wyspie grupę najemników, planujących zapolować i wywieźć z niej kilka zabójczych gatunków.
Pierwszą zaletą „Zaginionego świata” jest bezsprzecznie to, jak inny jest od pierwszego „Parku”. Steven Spielberg w żadnym razie nie próbuje powtarzać trików, które sprawdziły się parę lat wcześniej. Mimo że motywy przewodnie siłą rzeczy pozostają te same, reżyser i scenarzysta David Koepp stosują w „dwójce” diametralnie inną konstrukcję fabularną, odważnie odchodząc od obsypanej laurami formuły, aplikując w jej miejsce równie angażującą, stuprocentowo satysfakcjonującą przygodę. Drugą zaletą – bez zaskoczeń – jest mistrzowska reżyseria, na którą składają się długie, nieprzerywane i imponujące, choć nieoczywiste ujęcia i bezlitosne egzekwowanie suspensu z każdej możliwej sekwencji. Scenografia ani na chwilę nie pozostawia wątpliwości, że bohaterowie w istocie znajdują się głęboko w klaustrofobicznym sercu dżungli Isla Sorna. W odniesieniu do samych dinozaurów – zarówno w pierwszej, jak i w drugiej części te wyglądają po prostu znakomicie, a talent Spielberga do łączenia efektów komputerowych z praktycznymi zachwyca. Animatroniczne cuda mają przy tym w „Zaginionym świecie” znacznie więcej ról do odegrania i wykonują swoje zadanie bezbłędnie (zwłaszcza mały T-Rex i velociraptory). Skoro mowa o „obsadzie” – poza świetnym Goldblumem, na ekranie pojawiają się między innymi Julianne Moore i Vince Vaughn, których chemia z protagonistą i ciekawie rozpisane dialogi nie budzą żadnych zastrzeżeń. Tymczasem ścieżka dźwiękowa Johna Williamsa korzysta dość rzadko z tematów „jedynki”, wprowadzając w kanon motywów kilka nowych, znakomitych kompozycji.

W kontekście wad „Zaginionego świata” należy wymienić słabszy momentami wątek córki Iana Malcolma (wątek rodzinny pojawia się tu – delikatnie – na siłę) i climax filmu – pamiętną sekwencję w San Diego. Ta, mimo że satysfakcjonująca, zabawna i szalenie charakterystyczna – wydaje się też nieco pospieszona. Nie wspominając już o przymusowo wyciętej scenie odkrywającej los marynarzy, którzy zawijają do portu w San Diego, a której brak skutkuje sporą i dość zabawną dziurą logiczną. Za każdą wadę jednak „Zaginiony świat” oferuje szereg znakomitości – chociażby długą scenę na terenie łowieckim raptorów czy ucieczki przed Tyranozaurem pod wodospad. Szczególnie ważnym wydaje mi się jednak, że ostatnia scena filmu mogłaby z powodzeniem funkcjonować jako wymarzone zakończenie cyklu. Wspaniałe, podniosłe i zasłużone – czasem wolę udawać, że tak właśnie historia „Parku” się skończyła, bez „trójki” i bez Colina Trevorrow i jego „Jurassic World”. Zwłaszcza teraz, po seansie „Upadłego królestwa”.
Podsumowując, mimo kilku potknięć i pewnych fabularnych słabostek, „Zagiony świat: Jurassic Park” to godny sequel „Parku Jurajskiego”, który kultywuje formułę oryginalnego, angażującego i mrożącego krew w żyłach dino-horroru, bez wykazywania skłonności do pustego efekciarstwa i odtwórstwa – cech tak niestety charakterystycznych dla kolejnych filmów z serii.

„Zaginiony świat” doczekał się kilka lat temu nowego wydania na błękitnym krążku, zaopatrzonego w polską wersję językową (napisy i lektor). Ponadto, Ci, którym słabsze filmy niestraszne, odnajdą na rynku pełną kolekcję filmów, zawierającą poza pierwszą trylogią również pierwszy „Jurassic World”. Fani wydań 4K powinni też wypatrywać nowego wydania UHD.
źródło: Universal Pictures