NOSTALGICZNA NIEDZIELA #41: Mortal Kombat

Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dzisiaj sięgniemy  po film w pewnym względzie przełomowy – pierwszą w dziejach kina adaptację gry komputerowej przez większość swej grupy docelowej uznaną za udaną.

W pierwszej połowie lat 90., jeszcze w czasach, gdy o prym w dziedzinie gier komputerowych PC-ety konkurowały ze starą, dobrą Amigą, produkcja Capcomu, Street Fighter II, zapoczątkowała modę na komputerowe „mordobicia”. Na fali popularności tej gry jak grzyby po deszczu powstawały kolejne, część z nich była tylko mniej lub bardziej udanymi klonami „Ulicznego Wojownika”, o których gracze szybko zapominali (że wspomnę tylko amigowe Body Blows, Fighting Spirits czy Shadow Fightera), ale już wkrótce zjawił się naśladowca sprawdzonej formuły na swój sposób oryginalny i nowatorski. Zapoczątkował serię, mająca stać się głównym konkurentem w wyścigu o tytuł króla komputerowych bijatyk 2D. Tą grą była oczywiście produkcja Midway Games, „Mortal Kombat”. Na automatach zadebiutowała w 1992 roku, a rok później trafiła też do domów. Od Street Fightera odróżniał ją większy wizualny realizm (zamiast rysowanych postaci, w pierwszych trzech częściach serii mieliśmy do czynienia ze zdigitalizowanymi wizerunkami aktorów), uproszczony nieco model rozgrywki (wszystkie postacie dysponowały tym samym wachlarzem podstawowych ruchów, a odróżniały je tylko ataki specjalne), a także rzecz dla serii najbardziej charakterystyczna – poziom brutalności. Krew nie tylko bryzgała z ekranu w trakcie walk, ale i po ich zakończeniu, kiedy to dano graczowi możliwość okrutnego wykończenia słaniającego się na nogach, pokonanego przeciwnika. Wyrywanie serc, głów i kręgosłupów, spalanie na popiół, rozsadzanie czaszki elektrowstrząsami – takich właśnie "atrakcji" dostarczyli graczom twórcy gry Ed Boon i John Tobias. Gra zyskała sobie wielką popularność i wkrótce doczekała się kontynuacji, która, jak to sequel, zaoferowała więcej tego, co sprawdziło się w oryginale (i trochę nowości, mniej lub bardziej udanych). To właśnie nad drugą częścią spędziłem setki długich godzin i do dziś pozostaje moją (i, jak się domyślam, nie tylko moją) ulubioną odsłoną serii. Nadszedł rok 1995, który przyniósł fanom smoczej serii więcej niż dotychczas atrakcji. W kwietniu miała swą premierę trzecia część gry (i tu spotkał mnie srogi zawód - "trójka" ominęła odchodzącą już do lamusa Amigę), która powtórzyła sukces poprzedników, choć zgubiła gdzieś ich specyficzny klimat. Na tym nie koniec, bowiem już w kilka miesięcy później na ekranach kin zagościła także wersja filmowa, w reżyserii Paula W.S. Andersona, znanego później jako twórca filmowej serii Resident Evil.

Swoje powstanie filmowy Mortal Kombat zawdzięcza w dużej mierze osobie producenta Larry’ego Kasanoffa, którego upór przekonał ostatecznie decydentów w New Line Cinema do sfinansowania projektu. Twórcy gry nie wierzyli w to, co się dzieje, gdy skontaktowano się z nimi w sprawie organizowanych właśnie castingów. Później konsultowano z nimi także i scenariusz. Zdjęcia do filmu powstawały w Los Angeles, a następnie w Tajlandii, gdzie nakręcono zapierające dech w piersiach plenery.

W momencie premiery filmu, ekranizacje gier wciąż były jeszcze czymś nowym, na co spoglądano raczej podejrzliwie, szczególnie że wcześniejsze próby przeniesienia na ekrany kin takich tytułów jak Super Mario Bros czy Street Fighter nie zostały zbyt dobrze przyjęte. Być może miało to związek ze sporą dowolnością, z jaką potraktowano materiał źródłowy, co mogło zniechęcać fanów gier – było nie było, dość istotną grupę widzów. W przypadku Mortal Kombat tak się jednak nie stało – mimo że także i tutaj doszło do pewnych „przekłamań” czy raczej modyfikacji w stosunku do oryginału, to jednak w dużej mierze udało się zachować jego ducha, oddać atmosferę i zadowolić tym samym sporą część fanów, nawet jeśli zdecydowano się znacznie zredukować poziom przemocy względem tego, co oferowała gra. Film wszedł do kin 18 sierpnia 1995 roku, na całym świecie zarobił 122 miliony dolarów i jako pierwsza adaptacja gry video odniósł wyczekiwany sukces.

Co się tyczy fabuły, to mamy tu do czynienia z wykorzystaniem znanego z „Wejścia smoka” (którym zresztą gra się w sposób wyraźny inspirowała) motywu turnieju odbywającego się na wyspie rządzonej przez tajemniczego złoczyńcę. W przeciwieństwie jednak do produkcji z Bruce’em Lee, który wpisywał się raczej w bondowską estetykę, Mortal Kombat to w zasadzie film fantasy. Przybywający na wyspę bohaterowie – szukający zemsty za śmierć brata Liu Kang (Robin Shou występujący wcześniej w produkcjach z Hong Kongu), gwiazdor filmów o sztukach walki Johnny Cage (Linden Ashby) oraz agentka Sonya Blade (Bridgette Wilson), prowadzeni przez boga piorunów Raydena (Christopher Lambert) mają stanąć do walki o przyszłość świata. W razie ich porażki w walce z wojownikami czarnoksiężnika Shang Tsunga (stworzony do takich ról Cary-Hiroyuki Tagawa), Ziemia dostanie się pod władanie imperatora królestwa Zaświata. Wśród przeciwników naszych bohaterów pojawiają się pozostałe znane z gry postacie – dysponujący nadprzyrodzonymi zdolnościami wojownicy ninja Sub-Zero, Reptile i Scorpion, czteroręki książę Goro, czy też Kano - zabójca partnera Sonyi. Twórcy filmu sięgają też do drugiej części gry, z której zaczerpnięto postać adoptowanej córki imperatora, księżniczki Kitany (Talisa Soto), której wątek nieco uatrakcyjnia prostą jak budowa cepa fabułę.

Druga połowa filmu to w zasadzie niekończąca się seria efektownych konfrontacji (nakręconych niemal w całości w oparciu o imponujące popisy kaskaderskie), z których zapadają w pamięć szczególnie starcie w lochu Scorpiona i pojedynki z udziałem Goro zrealizowane z pomocą klasycznej animatroniki, za którą odpowiadali Tom Woodruff i Alec Gillis. Kiedy po pokazach testowych wśród pozytywnego odzewu widzów trafiły się także głosy narzekające na zbyt małą ilość walk, dodano długie i spektakularne starcie Liu Kanga z Reptile’em (za jego choreografię odpowiadał Robin Shou, który skończył tę scenę z dwoma pękniętymi żebrami), zilustrowane utworem Traci Lords/Juno Reactor - Control. A skoro już przy muzyce jesteśmy, to należy wspomnieć, że jest ona jednym z niezaprzeczalnych atutów tej produkcji. Na warstwę muzyczną składa się klimatyczny score George’a Clintona łączący tradycyjne azjatyckie instrumenty z elektroniką, przeplatany kawałkami różnych wykonawców, w tym zarówno cięższym gitarowym graniem, jak i brzmieniami w stylu techno (za którym zazwyczaj nie przepadam, ale dla Mortal Kombat robię w tym zakesie wyjątek). Mimo początkowych problemów ze znalezieniem wytwórni płytowej chętnej do jej wydania, ostatecznie płyta z soundtrackiem trafiła do sklepów i pokryła się platyną.

Wciąż jeszcze pamiętam jak bardzo wyczekiwanym przeze mnie filmem, była zapowiedziana już przez ostatnią scenę kontynuacja i po dziś dzień sequel zatytułowany Mortal Kombat: Annihilation pozostaje jednym z największych filmowych rozczarowań, jakie dane mi było przeżyć. Doprawdy, trafiony to był tytuł – sequel tym właśnie się okazał: doszczętną anihilacją wszelkich nadziei i oczekiwań, jakie fani mogli żywić po udanej pierwszej części. Im mniej o nim powiedzieć, tym lepiej. W każdym razie na długie lata pogrzebał on wszelkie szanse serii na powrót do kin. Mimo ogłaszanych od ładnych paru lat planów na jej zrestartowanie, wciąż trudno powiedzieć, kiedy i czy w ogóle do tego dojdzie.  Wracając więc do części pierwszej, dodam tylko, że do dziś jest to jedna z najlepszych  dotąd nakręconych,  znanych mi adaptacji gier (obok niesłusznie moim zdaniem niedocenianego Księcia Persji).  Do filmu wracałem wielokrotnie i zapewne nie raz jeszcze wrócę, sentyment w tym wypadku nie osłabł ani odrobinę mimo dwudziestu trzech lat, jakie mijają od premiery. Jest to, co prawda, bardzo prosta i niewymagająca historia, ale dzięki kombinacji czynników takich jak trafiona, dająca się lubić obsada, atrakcyjna oprawa audiowizualna (choć trzeba przyznać, że wykorzystane miejscami efekty komputerowe zestarzały się dość mocno) dobre tempo i zróżnicowane sceny walk, zachowuje wysokie tzw. "replay value"... Choć może to przede wszystkim zasługa  mocy nostalgii do pięknych lat 90.?

W polskiej dystrybucji było dostępne wydanie VHS (z jedyną dla mnie słuszną wersją lektorską w wykonaniu Tomasza Orlicza), oraz (wiele lat później) „gołe” wydanie DVD od Monolithu zaopatrzone w wątpliwej jakości tłumaczenie, jak również pozbawionego wyrazu, nijakiego lektora w osobie Mariusza Siudzińkiego (znacznie lepiej pod tym względem wypadają wersje telewizyjne czytane przez Jarka Łukomskiego i Jacka Brzostyńskiego). Za granicą można także dostać ubogie w dodatki wydanie Blu-ray, na którym zabrakło zarówno jakiegokolwiek making of, jak i obecnego w wydaniu laser disc interesującego i bogatego w informacje komentarza twórców.

źródło: zdj. New Line Cinema