NOSTALGICZNA NIEDZIELA #56: Czerwony skorpion

W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś, przy okazji powrotu Dolpha Lundgrena na kinowe ekrany, przypominamy jeden z jego pierwszych filmów – „Czerwonego skorpiona”.

W piątek do naszych kin wszedł „Creed II”, w którym to – po przeszło trzech dekadach – Dolph Lundgren powrócił do swej najbardziej chyba pamiętnej roli radzieckiego boksera, Ivana Drago. Mało kto jednak pamięta, że już wcześniej, bo w 1989 roku, szwedzki olbrzym wystąpił w filmie, którego fabułę można by bez trudu potraktować jako spin-off „Rocky'ego IV”. Wyobraźmy sobie zatem, że  po klęsce zadanej mu przez Rocky'ego, Ivan Drago zostaje przez radzieckie dowództwo wysłany do Afryki. Tam, pod innym nazwiskiem (a może prawdziwym?), otrzymuje tajną misję. Jak pamiętamy, już w pewnym momencie walki z Rockym ujawniła się w nim buntownicza natura, która i tym razem da o sobie znać i to ze wzmożoną siłą. Oczywiście, „Czerwony skorpion” oficjalnie nie ma nic wspólnego z serią o Włoskim Ogierze, przy czym udawanie, że jest inaczej, przychodzi w tym wypadku bardzo łatwo. Sam film miał za zadanie zrobić z Dolpha kolejną gwiazdę kina akcji, nic więc dziwnego, że zatrudniono do tego celu Josepha Zito, reżysera mającego na koncie sukcesy w postaci filmów z Chuckiem Norrisem („Zaginiony w akcji”, „Inwazja na USA”).

Ivan Drago: The Movie

Dystrybucją „Czerwonego skorpiona” miało zająć się Warner Bros., a budżet produkcji wynosił 8-10 milionów $ (co w zestawieniu z budżetami choćby kolejnych część Rambo wygląda dość blado). Komplikacje związane z produkcją pojawiły się już w momencie, gdy przystępowano do zdjęć, bowiem afrykańskie państwo Eswatini (Suazi) niespodziewanie wycofało się ze zgody na kręcenie filmu na jego terenie (i to w momencie, kiedy zbudowano już plany i dekoracje). Rozpoczęły się gorączkowe poszukiwania nowej lokacji, podczas gdy ekipa spędziła sześć tygodni na oczekiwaniu w Johannesburgu. Ostatecznie, w październiku 1987 roku rozpoczęto zdjęcia na terenie Namibii. W obsadzie, prócz Dolpha w roli Ivana... to znaczy Nikolaia Rachenko, pojawili się między innymi Brion James („Blade Runner”, „Tango & Cash”) i M. Emmet Walsh („Critters”, „Blade Runner”), a także... 95-letni Buszmen.

Mój brat, Buszmen.

Jako że podejście reżysera do produkcji było dość drobiazgowe, zdjęcia przedłużyły się z planowanych 2,5 miesiąca do 4,5, co – zważywszy na trudne afrykańskie warunki – dało solidnie w kość zarówno ekipie, jak i aktorom, a i budżet nieustannie windowany w górę dobił ostatecznie do 16 milionów $. W międzyczasie produkcji towarzyszyć zaczęły kontrowersje związane z rzekomym finansowaniem jej przez RPA, co w czasach apartheidu nie było dobrze widziane i pociągnęło za sobą nawoływania do bojkotu filmu. Przyczyniło się to do komplikacji z dystrybucją, którą przejął ostatecznie Shapiro-Glickenhaus Entertainment, wprowadzając film jedynie na ograniczoną ilość kinowych ekranów. To z kolei skutkowało nikłymi dochodami i ostatecznie sromotną porażką w Box Office z wynikiem zaledwie 4,2 miliona $. Dopiero premiera na rynku video przyniosła „Czerwonemu skorpionowi” popularność, która przyczyniła się do powstania sequela, ten jednak miał niewiele wspólnego z oryginałem, a w roli głównej zabrakło Dolpha Lundgrena.

Z tym gościem nie ma żartów.

Wróćmy jednak do meritum. Dwa słowa o fabule – nie jest ona szczególnie odkrywcza, oto naszemu bohaterowi wyznaczone zostaje zadanie infiltracji antykomunistycznego ruchu oporu w afrykańskim państwie, ma on dołożyć wszelkich starań, by wyeliminować dowódcę tegoż ruchu. Z czasem, jak nietrudno się domyślić, Nikolai zaczyna zdawać sobie sprawę, że stoi po niewłaściwej stronie barykady. Tak, mamy tu do czynienia z kolejną wariacją na temat, który poruszały takie filmy jak „Tańczący z wilkami”, „Ostatni samuraj” czy „Avatar”, tym razem jednak osadzoną w Afryce i odzianą w szaty kina akcji lat 80.

I believe I can fly

Choć „Czerwony skorpion” nie dorównuje rozmachem filmom z Sylvestrem Stallone'em czy Arnoldem Schwarzeneggerem, wciąż może się pochwalić kilkoma udanymi scenami akcji, w których nie zabraknie popisów kaskaderskich i eksplozji. Chodzi tu szczególnie o efektowną scenę pościgu, w której usłyszymy dobrze znaną każdemu miłośnikowi „Predatora” piosenkę, oraz, jak się łatwo domyślić, sekwencję finałową. Nie zabraknie też obowiązkowych dla tego rodzaju kina motywów, jak choćby tortur, którym bohater zostaje poddany, czy nadludzkich wyczynów, opartych na sile mięśni. Całość dopełniają imponujące afrykańskie plenery.

Niestety, pech związany z dystrybucją filmów, w których Dolph odgrywał główną rolę, ciągnął się za nim dalej, dotykając także i kolejnej produkcji, w jaką się zaangażował, to jest „Punishera” z 1989 roku. Lundgrenowi nie dane było osiągnąć sukcesu porównywalnego ze Stallone'em i Schwarzeneggerem, mimo to jednak miał w swym dorobku kilka filmów i ról, które sprawiają, że po latach wciąż lubię filmowe spotkania z nim. „Czerwony skorpion” nie należy z pewnością do szczytowych osiągnięć gatunku, czuć też ograniczenia budżetowe, pozostaje jednak interesującą pozycją, po którą śmiało sięgnąć mogą fani „Rambo”, „Commando” czy też akcyjniaków z Chuckiem Norrisem. Dodatkowym smaczkiem pozostaje nasuwające się skojarzenie z najsłynniejszą rolą Dolpha, do której ten rzeczywiście powrócił dopiero po przeszło trzydziestu latach.

„Czerwony skorpion” doczekał się w Polsce wydania VHS (czytał właściciel jednego z kultowych głosów ery VHS – Tomasz Knapik). Przez długie lata film ten nie miał szczęścia do wydań DVD, których jakość pozostawiała wiele do życzenia, a w dodatku bywały też ocenzurowane. W końcu jednak doczekaliśmy się edycji Blu-ray – w USA od Synapse Films (wydanie region free z dwustronną okładką i ciekawym zestawem dodatków) oraz w Wielkiej Brytanii od Arrow (zawierające dwustronną okładkę, plakat oraz inne dodatki niż wydanie USA). Z kolei w Niemczech film wydano w efektownym steelbooku.

91LGEdboOQL._SL1500_.jpg

źródło: zdj. Amsell Entertainment / Shapiro-Glickenhaus Entertainment