NOSTALGICZNA NIEDZIELA #66: Winnetou

Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, często pomijane produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś cofniemy się w czasie o przeszło pół wieku, by przyjrzeć się nieco bliżej serii westernów, o przygodach wodza Apaczów Winnetou. To imię kojarzy chyba każdy, ale kto jeszcze pamięta filmy o nim? 

Na długo przed tym, nim w ogóle dowiedziałem się o komiksowych superbohaterach, "Gwiezdnych wojnach", "Obcym" i "Terminatorze", na liście moich ulubionych fikcyjnych bohaterów prym wiedli Robin Hood (serialowy oczywiście), Janosik, czterej pancerni, a także bohaterowie powieści Sienkiewicza i Karola Maya. O ile jednak „Krzyżaków” i trylogię poznałem w wersji filmowej, tak z postaciami stworzonymi przez niemieckiego pisarza spotkałem się po raz pierwszy na kartach jego powieści takich, jak „Winnetou”, „Król naftowy” czy „Szatan i Judasz”. Można by rzec, że się na nich wychowałem, w końcu niektóre poznawałem nim jeszcze sam nauczyłem się czytać. Pierwsze spotkanie z filmową adaptacją powieści Maya zaliczyłem jednak dopiero na początku podstawówki, kiedy to obejrzałem u kolegi „Winnetou w dolinie śmierci” – ostatni i przy okazji jeden z lepszych filmów wchodzących w skład serii niemieckich westernów… No właśnie — niemiecki western. Cóż, brzmi to dość dziwnie, choć nie aż tak jak rdzenni Amerykanie rozmawiający w języku Goethego. Wtedy mi to jednak wcale nie przeszkadzało, podobnie jak i krajobrazy (bardzo zresztą piękne) chorwackiego parku narodowego udające dziki zachód.  Na to, by powieści Maya zekranizowano w USA, nie było co liczyć, Niemcy musieli więc wziąć sprawy w swoje ręce. Od 1962 do 1968 roku powstała seria licząca aż jedenaście filmów, którą pokolenie dzisiejszych 50-60 latków mogło oglądać w polskich kinach – Indianie nie mówili tam po niemiecku, ponieważ filmy zaopatrzono w polski (do tego bardzo dobry) dubbing, który poznałem później jedynie ze znalezionych w internecie urywków. Zacznijmy jednak od początku…

Co prawda plany zekranizowania przygód wodza Apaczów pojawiły się jeszcze w czasie II wojny światowej, ale na ich realizację trzeba było poczekać. W końcu, w 1962 roku, sprawy wziął w swoje ręce producent Horst Wendlandt. Wytwórnia Rialto Film sięgnęła po pierwszą osadzoną na dzikim zachodzie powieść Maya „Skarb w srebrnym Jeziorze”. W rolach głównych pojawili się aktorzy, którzy już na zawsze mieli się kojarzyć z tymi rolami – w szlachetnego wodza Apaczów wcielił się Francuz Pierre Brice, z kolei jego białego brata (alter-ego samego Maya) zagrał Lex Barker (znany z roli Tarzana). W jednym i drugim przypadku można było mówić o obsadowym strzale w dziesiątkę, nawet jeśli Barker był znacznie starszy niż książkowy Shatterhand. Fabuła została znacznie zmodyfikowana, zrezygnowano między innymi ze scen rozgrywających się na pokładzie rzecznego statku, a także znacząco zwiększono rolę Winnetou i Old Shatterhanda. Całość została złagodzona w stosunku do książkowego oryginału, by film bez obaw mogły oglądać rodziny z dziećmi. Historia opierała się na typowym dla Maya schemacie – grupa typów spod ciemnej gwiazdy (standardowo za łotrów robili tylko i wyłącznie biali) chce położyć ręce na skarbie ukrytym w okolicach górskiego jeziora i nie cofnie się przed niczym, by ten cel zrealizować. Pociągnie to za sobą zagrożenie dla ludzi posiadających mapę, na której zaznaczono jego położenie. Tutaj jednak do akcji wkraczają nasi  bohaterowie – Winnetou, Old Shatterhand oraz ich stary kompan Sam Hawkens (Ralf Wolter) jak zwykle stojący na straży sprawiedliwości. Film wyreżyserowany przez Haralda Reinla (spod ręki, którego wyjść miała większa część serii) odniósł sukces kasowy. Dużą popularnością cieszyła się także muzyka z niego skomponowana przez Martina Böttchera. Nic zresztą dziwnego, charakterystyczny, wpadający w ucho motyw przewodni to prawdziwy westernowy klasyk, który można by z powodzeniem zestawić z tematem przewodnim z „Siedmiu wspaniałych”. Studio nie traciło czasu i natychmiast przystąpiło do produkcji kolejnego filmu, zatytułowanego „Winnetou I”. Z założenia był to prequel „Skarbu”, skupiający się na burzliwych początkach znajomości Winnetou i Old Shatterhanda. Był to także bodaj najwierniejszy literackiemu pierwowzorowi odcinek serii, w którym pokazano szereg scen wziętych wprost z kart powieści (szczególnie zapada w pamięć pojedynek Shatterhanda z ojcem Winnetou, Inczu-Czuną). Jednak nawet i tutaj znalazło się (zupełnie niepotrzebnie) sporo wymysłów scenarzystów, w tym zbyteczny i głupkowaty comic relief, oraz przesadzona akcja z burzeniem saloonu za pomocą pociągu. Zmarnowano także szansę na rozwinięcie wątku Santera, który to łotrzyk napsuł sporo krwi książkowym bohaterom i pełnił w powieści rolę powracającego przeciwnika. Twórcy filmowej adaptacji uznali jednak, że należy sprawę rozwiązać bezzwłocznie. Wielka szkoda.

Pierre Brice (Winnetou), Marie Versini (Nszo-Czi), Lex Barker (Old Shatterhand)

Potem było już z górki. Na warsztat trafiły kolejne powieści Maya, z których zazwyczaj ostawało się niewiele prócz tytułu oraz imion występujących tam postaci. Nie przeszkodziło to jednak kolejnym filmom odnosić dalszych sukcesów. O ile sam Winnetou pojawił się w każdej części cyklu, tak na stanowisku jego białego towarzysza następowała rotacja – w siedmiu filmach pojawił się Old Shatterhand, w trzech innych Stewart Granger wcielił się w Old Surehanda (który to z książkowej postaci posługującej się tym przydomkiem zachował tylko… cóż, przydomek), w jednym Rod Cameron wystąpił jako Old Firehand (tym razem rola Winnetou była mocno ograniczona, a sam film odstawał nieco od reszty serii zarówno charakterem nieco bardziej zbliżonym do spaghetti westernów, jak i muzyką). Nastąpiła też w międzyczasie dość specyficzna sytuacja – otóż w 1964 roku Artur Brauner z CCC Productions postanowił uszczknąć dla siebie kęs sukcesu Rialto Film. Zdołał zapewnić sobie prawa do produkcji filmu z bohaterami filmów Karola Maya pod warunkiem nieopierania go na żadnej z jego powieści. Mało tego, udało mu się także zatrudnić Brice’a i Barkera. Jako że Constantin Films zajmowało się dystrybucją zarówno filmów Rialto, jak i CCC, wymogło zachowanie zgodności fabularnej między filmami obu wytwórni. Pociągnęło to za sobą konieczność modyfikacji scenariusza, w którym początkowo znalazło się miejsce dla siostry WInnetou, Nszo-Czi, która zginęła w jednym z wcześniejszych odcinków. W efekcie powstał więc film, który bez problemu można traktować jako część serii. „Old Shatterhand” z 1964 był także najdroższym ze wszystkich filmów o Winnetou, wyróżniał się na tle pozostałych nieco poważniejszym tonem, większą dawką brutalności, a nawet szczyptą nagości w scenie skoku Indianki z wodospadu. Zabrakło też muzycznej wizytówki serii, miast Böttchera stanowisko kompozytora objął bowiem Riz Ortolani. Przyznam jednak, że nowy kompozytor podołał zadaniu i udało mu się stworzyć wpadającą w ucho muzykę.

Parlay?

Rok później Rialto wypuściło „Winnetou III”, w którym podobnie jak i w książce, tytułowy bohater poniósł śmierć. Wzbudziło to protesty widzów, oraz powszechną niechęć do aktora wcielającego się w mordercę wodza Apaczów, Rika Battaglii. Nie oznaczało to jednak końca serii. Wytwórnia wykonała bowiem dokładnie ten sam manewr, jakim wcześniej posłużył się autor ekranizowanych przez nią powieści. Akcję kolejnych odcinków umiejscowiono przed wydarzeniami części III, rozwiązując tym sposobem problem śmierci głównego bohatera. Jednak już wkrótce miało się okazać, że nic nie trwa wiecznie i dotyczy to także pasma sukcesów serii o Winnetou. Począwszy od „Old Surehanda” z 1965 roku, kolejne filmy nie przynosiły już zysków porównywalnych z poprzednikami. Trudno się temu dziwić, biorąc pod uwagę fakt, że większość z nich wyglądała jak kolejne wariacje na ten sam temat. Kolejne ukryte złoto, kolejni biali bandyci i zmanipulowani przez nich Indianie, kolejni niewinni do ocalenia. Raz i drugi można obejrzeć, ale piąty i dziesiąty? Prób zróżnicowania serii podejmowano zbyt mało, a jeśli nawet się na nie decydowano, to efekty nie były najlepsze (jak w przypadku „Old Firehanda”). Ostatni film produkcji Rialto Film, „Winnetou i Apanaczi” był kolejnym odgrzewanym kotletem. Jednocześnie rosnąca popularność włoskich westernów odciągała publiczność od zjadającej własny ogon serii.

Row, row, row your boat, gently down the stream

W 1968 roku na arenę wydarzeń raz jeszcze wkroczyło CCC Productions. Tym razem zapewniło sobie udział nie tylko aktorów wcielających się w Winnetou, Old Shatterhanda i Sama Hawkensa, ale i Karin Dor (która po występie w "Skarbie w srebrnym jeziorze" i roli Ribanny w "Winnetou II", po raz trzeci w serii wcieliła się w inną postać — co specjalnie nie dziwi, zważywszy na to, że była żoną reżysera), Rika Battaglii (ponoć zgodził się wystąpić w filmie tylko pod warunkiem, że nie będzie musiał zabijać głównego bohatera) oraz weteranów serii — reżysera Haralda Reinla i kompozytora Martina Böttchera (który na potrzeby filmu stworzył nowy, bardzo udany motyw przewodni). Mając do dyspozycji szereg asów atutowych serii, stworzono… remake „Skarbu w srebrnym jeziorze”. Nie dosłowny, co prawda, ale  zarówno zarys fabuły, jak i szereg bliźniaczo podobnych scen nie pozwalają uniknąć porównań. Znowu mamy ukryty w górach skarb, który tym razem próbuje znaleźć córka człowieka, który go transportował. Chce w ten sposób oczyścić dobre imię ojca oskarżonego o kradzież i ukrycie złota. Oczywiście znajdą się ludzie, którzy zechcą położyć ręce na skarbie, a jedyna nadzieja w... czy muszę dodawać coś więcej? Zatem oryginalnością scenariusz nie grzeszył, jednak „Winnetou w Dolinie Śmierci” okazał się lepszą wersją pierwszego filmu – przede wszystkim szybszą, żywszą, zgrabniejszą, a przy tym zawierającą wszystko to, co do tej pory w serii działało dobrze: muzykę, piękne krajobrazy oraz oczywiście Pierre’a Brice’a i Lexa Barkera w rolach głównych. A, jako że cykl o przygodach wodza Apaczów trudno oglądać w całości od początku do końca ze względu na jego niewielkie zróżnicowanie fabularne, to gdyby ktoś mnie poprosił o polecenie tylko jednego, reprezentatywnego dla serii tytułu, bez chwili wahania wskazałbym właśnie ostatnią odsłonę. Z kolei tym, którzy chcieliby sobie tę reprezentację filmowych przygód Winnetou nieco bardziej rozszerzyć, zaproponowałbym zestaw trzech filmów: "Winnetou I", "Winnetou w dolinie śmierci", oraz "Winnetou III". Zapoznamy się w ten sposób z początkiem historii, jej końcem, oraz najlepszym spośród epizodów, których akcja rozgrywa się w międzyczasie. Ot taki "best of" a zarazem zgrabny skrót długiej serii. Powinno wystarczyć.

W tle europejski dziki zachód

Podsumowując – seria o Winnetou to niejako z założenia „westerny familijne”, filmy do niedzielnego obiadu dla całej rodziny i należy wziąć to pod uwagę, gdy zdecydujemy się po nie sięgnąć. Dla kogoś, kto nigdy ich nie oglądał, próba przetrawienia tego reliktu lat 60. może się odbić mocną czkawką, podobnie zresztą, jak powrót po latach. Są to filmy proste i naiwne, mają jednak swój urok oraz niezaprzeczalne zalety takie jak plenery, muzyka oraz, co najważniejsze, niezapomnianych bohaterów. Pierre Brice powracał do roli Winnetou jeszcze wielokrotnie, zarówno na deskach teatru, jak i w serialu „Mój przyjaciel Winnetou” (1979) oraz dwuczęściowym filmie telewizyjnym „Powrót Winnetou”  z 1998 roku (gdzie zdecydowano się przywrócić wodza Apaczów do świata żywych), już na zawsze miał być kojarzony z tą postacią. Lex Barker po 1968 roku nie zagrał już Old Shatterhanda, zmarł na atak serca w 1973 roku. Obydwaj aktorzy zapisali się na stałe w pamięci widzów, stworzyli pamiętne kreacje, które nierozerwalnie scaliły się z literackimi bohaterami. Tak jak trudno dziś sobie wyobrazić Kmicica inaczej niż pod postacią Olbrychskiego, czy Pana Kleksa jako nie-Fronczewskiego, tak też Winnetou to Pierre Brice, a Old Shatterhand – Lex Barker. Fakt, powstała niedawno nowa adaptacja (w postaci trzech filmów telewizyjnych), której sporo można zarzucić, ale obsadę ma akurat przyzwoitą. Tylko czy za dwadzieścia lat ktokolwiek będzie o niej pamiętał?

Seria została wydana w Polsce na DVD, zarówno w pojedynczych amarayach, jak i w zapakowanych w digipacki czteropłytowych zestawach, czyta przeważnie, choć nie zawsze, Tomasz Kozłowicz aka Jan Czernielewski. O ile jakość większości filmów w tych wydaniach jest akceptowalna, tak „Winnetou w Dolinie Śmierci” wygląda wręcz tragicznie – obraz jest nie tylko przycięty po bokach, ale i przepalony, niewyraźny, przypomina wręcz nagranie kamerą z kina. W lepszej jakości wydano ten film między innymi w Holandii w ramach serii Karl May Winnetou Collection (Volume 3), za granicą można znaleźć także wydania blu-ray, w tym 16-płytowy box Karola Maya zawierający prócz filmów o Winnetou także ekranizacje powieści, których akcja rozgrywa się na bliskim wschodzie, a bohaterem jest Kara Ben Nemsi (de facto Old Shatterhand – w tej roli oczywiście Lex Barker), a także Shatterhand Box zawierający dwa filmy CCC Productions.

źródło: zdj. Constantin Film / Columbia Pictures