NOSTALGICZNA NIEDZIELA #68: Ostry poker w Małym Tokio

W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, często pomijane produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś przyjrzymy się bliżej radośnie przegiętemu akcyjniakowi od twórcy "Commando" z Dolphem Lundgrenem w roli głównej.

Pierwszym i dla wielu jedynym skojarzeniem z Brandonem Lee, synem legendy kina kopanego, Bruce’a, pozostaje jego ostatni film, na planie którego zginął. Można by się zastanawiać, jak wyglądałaby jego dalsza kariera po „Kruku” i czy film ten zyskałby swój kultowy status, gdyby nie śmierć odtwórcy roli głównej. Na te pytania odpowiedzi już nie poznamy, możemy za to zapoznać się z rolami, które zaliczył Brandon, nim trafił na plan filmu Proyasa. Było to zaledwie kilka filmów i w tym zakresie Brandon uzyskał wynik zbliżony do jego słynnego ojca – kilka mniej znanych tytułów i jeden, o którym każdy słyszał. Wśród tych mniej znanych na uwagę zasługuje zwłaszcza jeden, w którym ekranowym partnerem Lee został Dolph Lundgren. Za najlepszą rekomendację dla miłośników kina akcji ery VHS posłuży osoba reżysera. „Ostry poker w Małym Tokio” (znany też jako „Starcie w japońskiej dzielnicy”) wyszedł bowiem spod ręki Marka Lestera, twórcy „Commando”, co zresztą widać, słychać i czuć.

Dolph Lundgren i Brandon Lee wcielają się w role policjantów z Los Angeles. Tak jest, mamy tu do czynienia z filmem z kategorii „Buddy Cop Movie”, upstrzonym licznymi mniej lub bardziej zabawnymi onelinerami w wykonaniu obu bohaterów, nie stroniącym od przemocy i wypełnionym po brzegi akcją. Nudzić się nie sposób choćby dlatego, że ostateczna wersja filmu została skrócona z polecenia studia z 90 do zaledwie 79 minut, zanim się więc obejrzymy, na ekranie będą już napisy końcowe. O fabule nie ma się co rozpisywać, mamy tu do czynienia z dość standardową historyjką z cyklu policjanci kontra Yakuza, nie to jest jednak istotne. Film opiera się przede wszystkim na bohaterach. Zestawiono ich ze sobą na zasadzie kontrastu z małym twistem. Otóż Johnny Murata (Lee), choć pół-Japończyk, w dodatku zaznajomiony ze wschodnimi sztukami walki, nie ma bladego pojęcia o japońskiej kulturze i zwyczajach, z kolei Chris Kenner (Lundgren), Amerykanin wychowany w Japonii jest z tamtejszą kulturą bardzo mocno związany (może nawet zbyt mocno, bo czasami wypada to wręcz karykaturalnie). Tak więc co krok szwedzki olbrzym tłumaczy synowi Bruce’a Lee różne aspekty dalekowschodniego świata, co samo w sobie wygląda z lekka absurdalnie. Nie należy się tym jednak zrażać, bowiem w tym filmie absurd i przesada to chleb powszedni. Pozostaje tylko pytanie, jak widz to zniesie. Aby lepiej unaocznić sytuację, podajmy kilka przykładów – jako że jest to jeden z tych filmów, które usiłowały (bezskutecznie) uczynić z Dolpha Lundgrena gwiazdora kina akcji, który mógłby konkurować z jego bardziej znanymi kolegami po fachu, Arnoldem i Sylwestrem, bohater przezeń odgrywany raz po raz serwuje nam dowody swojego totalnego twardzielstwa. Obija facjaty członków yakuzy, trzymając w ręku filiżankę herbaty, przeskakuje pędzące samochody, przyjmuje na klatę kule skutkujące ranami, które zwykłego śmiertelnika posłałyby do grobu po czym… idzie spuścić łomot głównemu bossowi.

A skoro już przy tym jesteśmy – szefem yakuzy i głównym antagonistą filmu jest Shang Tsung… wróć, niejaki Yoshida (Cary Hirouyki Tagawa) – bezwzględny typ obcinający dłonie partnerom w zbrodniczych planach, głowy roznegliżowanym panienkom i nie przyjmujący obciętych palców w ramach przeprosin. Dodatkowo jest też osobą odpowiedzialną za śmierć rodziców Kennera, który z tego powodu ewidentnie za nim nie przepada. Od pierwszej chwili widać, że nasz Shang T…tfu, Yoshida jest zły na wskroś i nie pozostawia co do tego żadnych wątpliwości (Tagawa zapewne dobrze się czuje w takich rolach, bo na sam jego widok od razu wiemy z kim mamy do czynienia). No ale (podobnie jak w przypadku „Commando”) taki to już film, mamy tych dobrych (w tym wypadku policjantów) i złych bandziorów, ci pierwsi mają posłać do piachu tych drugich, ot i cała filozofia.

Czego jeszcze możemy się spodziewać? A choćby klasycznej scenki z cyklu „elektryczne tortury mistrza bólu”, czy też zaskakujących tekstów, jak choćby komplementy pod adresem rozmiarów przyrodzenia Kennera serwowane mu przez Muratę. Z kolei sam Kenner w pewnym momencie uznaje, że czas najwyższy przywdziać swój superbohaterski kostium i na finałową akcję wyrusza wystrojony jak na bal przebierańców. Jak na rasowe kino akcji ery VHS przystało, nie zabraknie też nie do końca ubranych pań prezentujących na ekranie swoje wdzięki, aczkolwiek należy zauważyć, że odtwórczynię głównej roli kobiecej, Tię Carrere, w scenach rozbieranych zastępuje dublerka. Prócz tego mamy przemoc, przemoc i jeszcze trochę pokazywanej bez ogródek przemocy co przyczyniło się do dalszego przycięcia filmu (na czym ucierpiały wydania amerykańskie). Dodajmy, że sposoby wykańczania kolejnych członków yakuzy bywają dość pomysłowe, choć trzeba przyznać, że w finale, gdy przyszło do rozprawy z Yoshidą, Lester odpłynął już nieco za daleko… choć patrząc na całokształt tego co się w tym filmie serwuje, może i nie?

Mimo że brak tu jakiejś szczególnie pamiętnej fabuły, to jednak duet głównych bohaterów w połączeniu z reżyserską ręką Lestera w zasadzie wystarczy do zapewnienia godziwej rozrywki. Chemia na linii Lee-Lundgren najzwyczajniej w świecie działa. Miłośnicy radosnej, bezpretensjonalnej rozwałki w stylu „Cobry” czy „Commando” powinni być usatysfakcjonowani, podczas gdy zatwardziali zwolennicy "ambitnego" kina nie mają tu oczywiście czego szukać i powinni omijać tę produkcję szerokim łukiem.

Film trafił co prawda do dystrybucji kinowej, ale ograniczonej i tylko w kilku krajach (USA, Meksyk, Włochy, Izrael, Węgry), co za tym idzie, za wiele nie zarobił. Dolph Lundgren miał zresztą sporego pecha — podobny los spotkał wcześniej „Punishera” i „Czerwonego Skorpiona”. Sytuacja miała się chwilowo poprawić przy okazji kolejnego filmu, w którym wystąpił, to jest „Uniwersalnego Żołnierza”, ale można spokojnie uznać, że było to zasługą obsadzonego w roli głównej Van Damme’a. Sam Dolph po występach w „Drzewie Jozuego” i „Johnnym Mnemonicu” na długie lata spadł do strefy „direct-to-video”. Z kolei Brandon Lee zaliczył jeszcze występ w dość średnim akcyjniaku „Huragan ognia” („Rapid Fire”), by następnie otrzymać główną rolę w „Kruku”…

„Ostry Poker” wydano w Polsce na VHS (czytał Maciej Gudowski), a następnie na zaopatrzonym w polskie napisy DVD, dostępnym zarówno w amarayu, jak i snapperze. Zawierały one pełną wersję filmu. Z kolei amerykańskie wydanie Blu-ray z 2015 roku zawiera nieco przyciętą wersję R-rated. Tak więc coś za coś, ja tam zostaję przy DVD.

źródło: zdj. Warner Bros.