W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, często pomijane produkcje kinowe i telewizyjne. W tym tygodniu, przy okazji premiery serialu „Wiedźmin” na Netfliksie, słów kilka o poprzednim ekranowym wcieleniu Geralta z Rivii, czyli niesławnym filmie i serialu w reżyserii Marka Brodzkiego.
W pierwszej połowie 1999 roku wpadł mi w ręce pierwszy tom wiedźmińskiej sagi zatytułowany „Krew elfów”. Nazwisko Andrzeja Sapkowskiego kojarzyłem wcześniej głównie z podręcznikiem do gry fabularnej dla początkujących, „Oko Yrrhedesa”, a o samej postaci zabójcy potworów wiedziałem tyle co nic. Jako że powieść z miejsca mnie wciągnęła, szybko zapoznałem się z całością, uzupełniając też pominięte początkowo tomy opowiadań, a gdy skończyłem, wiedziałem już, jaka pozycja zasługiwać będzie odtąd (i po dziś dzień zresztą) na miano mojego ulubionego cyklu powieściowego. Wiadomość o nadchodzącej ekranizacji przywitałem jednak z umiarkowanym entuzjazmem, co wiązało się oczywiście z niewielką wiarą w możliwości polskich filmowców. O ile byłem jak najbardziej zadowolony z jeszcze wtedy ciepłej ekranizacji pierwszej części sienkiewiczowskiej trylogii, tak już w sytuacji, gdy w grę wchodziła fantastyka, wątpliwości były spore. Mimo wszystko czekałem, a gdy nadeszła pora premiery, wybrałem się do kina bez zbędnych uprzedzeń ani bagażu wiedzy na temat filmu zaczerpniętej z Internetu, którego jeszcze wtedy nie miałem.

W tym przebraniu z pewnością nikt go nie rozpozna.
Z kina wychodziłem z przekonaniem, że „mogło być gorzej”, a także z nadzieją, że być może nadchodząca wersja telewizyjna to i owo poprawi. Po dziś dzień, gdy natykam się na opinie mówiące o tym, że film jest kiepski, ale serial zdecydowanie lepszy, kręcę tylko głową. Bo tak się nieszczęśliwie składa, że wszelkie problemy, na jakie cierpi film, w serialu dają się we znaki zdecydowanie bardziej, już choćby tylko ze względu na czas jego trwania.
Skupmy się teraz na fabule – oto białowłosy, zmutowany zabójca potworów, Geralt z Rivii (w tej roli Michał Żebrowski) zostaje przypadkowo wplątany w problemy cintryjskiej rodziny królewskiej, skupiające się na kwestii zamążpójścia królewny Pavetty (Agata Buzek). Jej matka, królowa Calanthe (Ewa Wiśniewska), oczekuje, że wiedźmin pozbędzie się niewygodnego kandydata do ręki królewny, który rości sobie do niej prawa. Efekt całej awantury jest taki, że na mocy starodawnego obyczaju zwanego prawem niespodzianki przeznaczenie wiedźmina zwiąże się nierozerwalnie z nienarodzoną jeszcze córką Pavetty, Ciri (Marta Bitner). W tym miejscu wypływa nam podstawowy problem ze scenariuszem naszego „Wiedźmina”. Jako że za jego podstawę służyły opowiadania z tomów „Ostatnie życzenie” i „Miecz przeznaczenia”, z których tylko kilka jest ze sobą powiązanych fabularnie, trudno było na tym fundamencie stworzyć spójną historię dla dwugodzinnej kinowej produkcji. Serial, przynajmniej teoretycznie, był tu zdecydowanie lepszym rozwiązaniem. Ot, wystarczyło zekranizować trzynaście opowiadań w trzynastu odcinkach.

Polska Yennefer – kolor sukni niby nie ten, ale ogólnie źle nie było.
To byłoby jednak zbyt proste. Tak, widać, musiał pomyśleć scenarzysta Michał Szczerbic. Zdecydowano się na zupełnie inne rozwiązanie niż to, które podpowiadał zdrowy rozsądek. Najpierw zaserwowano dwa odcinki złożone z materiału, z którym Andrzej Sapkowski nie miał nic wspólnego, skupiające się na dzieciństwie i młodości Geralta, wypełnione pomysłami sprzecznymi z książkowym pierwowzorem, takimi jak wiedźminki czy też wprowadzenie epizodycznej postaci z książek, Falwicka, hrabiego Moen, jako... wiedźmina-renegata z zamiarem uczynienia zeń głównego antagonisty filmu i serialu. Trzeci odcinek był z kolei typowym zapychaczem, który, co prawda, czerpał to i owo z książek, ale trudno było stwierdzić, o czym właściwie miał opowiadać. Z całego tego materiału w wersji kinowej znalazł się ledwie parominutowy skrót (i w sumie nie jest to jeszcze żaden powód do narzekania). Dopiero od czwartego odcinka twórcy zdecydowali się na to, co powinni byli robić od początku – ekranizowanie opowiadań. Na pierwszy ogień poszła historia ze smokiem znana z opowiadania „Granica możliwości”, która trafiła też do wersji kinowej. Była ona względnie wierna materiałowi źródłowemu, aczkolwiek dawał się mocno we znaki fakt zrezygnowania z książkowych dialogów, które zastąpiono pozbawionymi polotu wypocinami scenarzysty.

Geralt kontra Thornwald – próba miecza, czyli radosna twórczość scenarzysty.
Kolejne cztery odcinki stanowiły ekranizację opowiadań „Okruch lodu”, „Kwestia ceny”, „Wieczny ogień” (z którego jednak mało co zostało) upchnięty w jednym odcinku z „Krańcem świata” oraz „Wiedźmin”. Z tego dwa ostatnie, rzec by można, w miarę udane. Zamiast jednak kontynuować to, co zaczynało już przybierać kształt z grubsza akceptowalny, twórcy stwierdzili, że na ostatnie pięć odcinków warto zmienić całą formułę i zaserwować bardziej rozbudowaną historię, skleconą z fragmentów opowiadań „Mniejsze zło”, „Miecz przeznaczenia” i „Coś więcej”, powiązanych ze sobą w mniej lub bardziej... raczej głównie w mniej udany sposób. Efektem był niezgrabny, dość męczący i mocno drętwy twór, w którym tylko od czasu zdarzały się przebłyski, gdy serwowano scenę znaną z któregoś z wyżej wymienionych opowiadań. I właśnie na tym etapie śledzenie serialu robi się coraz bardziej bolesne. Osobiście wolę już szybszą narrację skróconej do minimum wersji kinowej. Szczególnie ostatni odcinek porażał absurdalnymi pomysłami scenarzysty, o których można by z powodzeniem napisać osobny artykuł.

Na smoka by się szło!
Dla fana twórczości Andrzeja Sapkowskiego, za jakiego uważam się od przeszło dwóch dekad, oglądanie polskiego „Wiedźmina” jest doświadczeniem dość... skomplikowanym. Wiele byłem i wciąż jestem w stanie wybaczyć – nic to, jak rzekłby Michał Wołodyjowski, że Geralt biega tu z birmańską szablą i tnie na kawałki gumowe monstra, wobec ludzi stosując zagrania w stylu aikido (ponoć pomysł na to i na miecz wyszedł od Grzegorza Ciechowskiego). Nie przeszkadza mi koszmarnie kiepski złoty smok czy inne nie do końca udane lub do końca nieudane efekty specjalne. Nawet dukająca z manierą Robocopa Marta Bitner mi nie straszna. Ale fakt zarżnięcia całości na poziomie scenariusza i dialogów, gdy się dysponuje takim materiałem źródłowym, to coś, co wybaczyć trudno. W sukurs przychodzi nam jednak garść atutów, których przemilczeć nie wypada. Pierwszym jest sam Żebralt... Geralt, w wykonaniu Żebrowskiego – może nie jest to oskarowa rola, ale niedawny Skrzetuski i pan Tadeusz w jednym prezentował się zacnie w wiedźmińskiej charakteryzacji (tak, wiem, że doklejone włosy trochę niedomagają, zarost nie pasuje kolorem i tak dalej – nic to). Wcielający się w rolę jego kompana, trubadura Jaskra, Zbigniew Zamachowski także wypada zaskakująco dobrze, szczególnie gdy wziąć pod uwagę fakt, że książkowej postaci, w którą się wciela, nie przypomina z żadnej strony. Obsadzona w roli ukochanej Geralta, czarodziejki Yennefer, Grażyna Wolszczak nie wzbudza nawet ułamka wątpliwości związanych z Anyą Chalotrą odgrywającą tę samą rolę w produkcji Netfliksa. Fakt, że scenariuszowo jej postać spartaczono dokumentnie, ale do roli pasuje. Dobry jest także Andrzej Chyra jako Borch Trzy Kawki (i pisząc te słowa na dzień przed premierą nowej wersji, zastanawiam się, czy Netflix zdoła go przebić) oraz Maciej Kozłowski jako Falwick. Są niezłe kostiumy, dekoracje miejscami nawet oddają klimat, choć ustawiczne korzystanie z zamku w Malborku w roli bodaj każdego większego miasta czy zamku, jakie oglądamy na ekranie, robi się z czasem nudne. Jest w końcu, i to plus największy – rewelacyjna muzyka autorstwa Grzegorza Ciechowskiego (zresztą jego ostatni album), która dla mnie pozostaje szczytowym osiągnięciem, jeśli chodzi o ilustrację dźwiękową czegokolwiek związanego z wiedźminem. Gry, mimo iście mocarnych przebłysków (szczególnie w części trzeciej), nawet nie były blisko, Netflix też raczej nie podskoczy, choć bardzo chciałbym się w tym względzie mylić. No i są jeszcze momenty, w których na ekranie, choć przez krótką chwilę, da się wyczuć atmosferę książek Sapkowskiego. Szczególnie w tych odcinkach, które w miarę wiernie trzymają się adaptowanych opowiadań.

Wiedźmińska kosa w starciu z Renfri. W sumie jeden z tych niezłych momentów.
I dla tych kilku atutów co jakiś czas do „Wiedźmina” Marka Brodzkiego wracałem, bo i lepszej alternatywy nie było. Może teraz, za sprawą serialu Netfliksa, sytuacja ta ulegnie zmianie. Może już nie będzie powodu przypominać sobie mocno kulejącej produkcji sprzed blisko dwóch dekad? Przekonam się o tym już niebawem i zapewne parę słów na ten temat przy okazji skrobnę, ale... co ja się będę oszukiwał. Choćby dla samej muzyki Ciechowskiego, kiedyś jeszcze z pewnością po ten pokraczny twór sięgnę.
Na koniec słówko o wydaniach filmu i serialu. Nie miały one w Polsce szczęścia do nośników fizycznych. Kilka pierwszych odcinków serialu wyszło na VCD i to wszystko. Całość była za to dostępna w pięciopłytowym wydaniu DVD w Rosji. Swego czasu próbowałem to wydanie nabyć, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. W Polsce ukazały się dwa wydania DVD z wersją kinową – najpierw od Vision (z dodatkami), a niedawno wznowienie, tym razem od Best Film (bez dodatków). W obu przypadkach mamy do czynienia z wersją o dość paskudnej (nawet jak na standard DVD) jakości, z nieco przyciętym obrazem, co widać po brakujących czubkach głów. W Niemczech film wyszedł na Blu-ray, ale nie radzę kupować tego wydania, bo raz – jest to upscal, wyglądający niewiele lepiej od polskiego DVD, a dwa – zaopatrzono go wyłącznie w niemiecki dubbing, bez polskiej ścieżki dźwiękowej. Film można też obejrzeć na TVP (także VOD), ale tam z kolei coś dziwnego zrobiono z kolorami – wsiąkła gdzieś zieleń i film chwilami wygląda jak czarno-biały. Serial z kolei kolory zachował normalne, ale prezentowany jest wyłącznie w SD.

źródło: zdj. Vision Film Distribution