NOSTALGICZNA NIEDZIELA #93: „Sędzia Dredd”

Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, znane, mniej znane i nieznane produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Ostatnim razem narzekałem na kogoś, za kim ogólnie nie przepadam, dziś dla równowagi ponarzekam na film z moim ulubieńcem w roli głównej: panie i panowie, Sylvester Stallone jako sędzia Dredd.

Gdy na przełomie lat 80. i 90. jego dwie flagowe serie zaliczyły finansowy zjazd po równi pochyłej, mogło się wydawać, że kariera Sylvestra Stallone'a, jednego z największych gwiazdorów ówczesnego kina akcji, jest zagrożona. Rocky i Rambo poszli więc w odstawkę, a Sly postanowił spróbować sił w komedii. Niestety dwa kolejne filmy („Oskar”, „Stój, bo mamuśka strzela”) również nie spełniły pokładanych w nich nadziei. Poprawę sytuacji przyniósł dopiero rok 1993, kiedy to na ekrany kin weszły „Na krawędzi” i „Człowiek-demolka”. Stallone nabrał wiatru w żagle i rozpoczął kolejną ofensywę na kinowe sale – kolejny rok przyniósł kasowy sukces w postaci „Specjalisty” (chyba głównie za sprawą duetu z Sharon Stone, bo film sam w sobie był mocno przeciętny), a rok później Sly po raz kolejny spróbował sił w gatunku science-fiction, tym razem w komiksowym wydaniu. Jedno trzeba przyznać, do roli sędziego Dredda, w którego wcielił się w filmie pod tym samym tytułem, wydawał się wręcz stworzony. Niestety coś poszło zdecydowanie nie tak…


Gdyby tylko sam film był na tym poziomie co muzyka...

Nim przyjrzymy się bliżej produkcji wyreżyserowanej przez debiutanta Danny’ego Cannona, słów kilka o materiale źródłowym. Sędzia Joseph Dredd to bohater brytyjskiej serii komiksowej. Zadebiutował w 1977 roku na łamach wydawnictwa „2000 AD”, a ludźmi za ten fakt odpowiedzialnymi byli scenarzysta John Wagner i rysownik Carlos Ezquerra. Inwencja tego ostatniego przyniosła nam znany do dziś wizerunek tej jakże charakterystycznej postaci. Masywna szczęka, usta wiecznie wykrzywione w groźnym grymasie, nieodłączny hełm przesłaniający górną połowę twarzy, wreszcie charakterystyczny kostium motocyklisty wzbogacony o złote naramienniki i łańcuch. Ot i stróż prawa przyszłości. Zasadniczy, nieugięty, siejący popłoch wśród przestępców – nie tylko policjant, ale również sędzia i kat w jednym. W 1983 roku Dredd otrzymał własną serię. Polscy czytelnicy mogli się z nim zetknąć przy okazji wydanego w 1994 roku cross-overa z Batmanem zatytułowanego „Sąd nad Gotham”, bodaj pierwszego komiksu spod szyldu TM-Semic wydanego na papierze kredowym. Sam również poznałem Dredda przy tej okazji, a jakiś rok później zupełnie niespodziewanie natrafiłem w osiedlowej wypożyczalni na kasetę VHS z filmem o nim. Obok nazwiska Stallone'a na okładce nie przechodziło się wtedy obojętnie.

W wywiadzie przeprowadzonym w 2012 roku John Wagner stwierdził, co następuje:

Przedstawiona w filmie historia nie ma nic wspólnego z sędzią Dreddem, a sam filmowy sędzia Dredd to nie sędzia Dredd, chociaż Stallone był do roli idealny.

Trudno się nie zgodzić z pierwszą częścią tego stwierdzenia, widząc filmowego Dredda paradującego bez hełmu przez większość czasu, co w komiksach nie miało prawa się zdarzyć, a jego twarz nigdy nie została pokazana. Ale tak to bywa, gdy w filmie obsadza się gwiazdę tego formatu, co Stallone – trudno oczekiwać, że nie pokaże on twarzy, z drugiej strony mógłby ją jednak pokazywać nieco rzadziej. Na dobrą sprawę sędzia Dredd występuje w tym filmie przez pierwsze 20 minut, potem jest już tylko Sly, a sam film bardziej przypomina remake „Człowieka-demolki” niż adaptację materiału źródłowego. I to musiało zaboleć fanów. Zabolało także i mnie, choć komiksowego bohatera ledwo znałem, rzecz jednak w tym, że te pierwsze pół godziny było zwyczajnie najlepszą częścią filmu. Z budżetem na poziomie 90 milionów dolarów udało się stworzyć sugestywną wizję miasta przyszłości, która chwilami budzić mogła skojarzenia z „Blade Runnerem” Ridleya Scotta, choć zabrakło reżyserskiego wyczucia, które pozwoliłoby bardziej podkręcić klimat futurystycznej metropolii. Mimo to od strony wizualnej „Sędzia Dredd” naprawdę daje radę – prócz efektownych lokacji mamy tu całkiem nieźle zrealizowane efekty praktyczne – szczególnie zapadają w pamięć robot ABC (wyciągnięty z innego brytyjskiego komiksu) oraz jeden z ikonicznych przeciwników Dredda – jednoręki Mean Machine. Klimat pomaga także budować rewelacyjna muzyka autorstwa Alana Silvestriego, o klasę albo i dwie klasy lepsza niż sam film. Co więcej, prócz Slya natkniemy się tu na kilka innych znanych nazwisk takich jak Diane Lane, Joan Chen, Max Von Sydow, Armand Assante czy Jurgen Prochnow – biorąc to wszystko pod uwagę, teoretycznie można było oczekiwać po filmie spektakularnego sukcesu, jednak nic z tego nie wyszło. A dlaczego? Przyjrzyjmy się temu bliżej.

Zabiłeś mojego tatusia!

Słów kilka o fabule: Dredd, najsłynniejszy z sędziów strzegących prawa w futurystycznej metropolii MegaCity One, niespodziewanie zostaje oskarżony o morderstwo. Dowody nie budzą wątpliwości, jednoznacznie wskazując na jego winę. By ratować jego życie, jego mentor, sędzia Fargo (Max Von Sydow), decyduje się zrezygnować z pełnionego urzędu i udać się na wygnanie. Dawny zwyczaj nakazuje uszanować ostatnie życzenie ustępującego sędziego najwyższego, dzięki czemu Dredd unika kary śmierci, która zostaje zamieniona na dożywocie. W trakcie lotu do kolonii karnej, splot wypadków doprowadza do uwolnienia samego Dredda i towarzyszącego mu więźnia Fergiego (Rob Schneider), którego nasz bohater osobiście posłał za kratki (i który pełni w filmie rolę upierdliwego comic-reliefa – Stallone chciał ponoć, by rolę tę dostał Joe Pesci, ten jednak nie był zainteresowany). Jak się nietrudno domyślić, przyjdzie teraz pora na oczyszczenie swego dobrego imienia i zdemaskowanie osób odpowiedzialnych za całą intrygę. Dredd będzie mógł liczyć na pomoc swego nowego towarzysza oraz koleżanki po fachu, Hershey (Diane Lane), a rozwiązanie zagadki odkryje jednocześnie głęboko skrywane tajemnice dotyczące przeszłości naszego bohatera.

Sędzia najwyższy zrobiony na szaro.

Ile to już razy widzieliśmy Slya za kratkami, czy to więzienia, czy obozu jenieckiego, i/lub niesłusznie oskarżonego o coś, czego oczywiście nie zrobił? Pomyślmy… „Ucieczka do zwycięstwa”, „Tango i Cash”, „Osadzony”, „Człowiek-demolka” (nie mówiąc o tym, że i później do tej tematyki będzie wracał). Naprawdę szkoda, że zamiast wykorzystać nadarzającą się okazję do pokazania czegoś innego, twórcy zdecydowali się pojechać na tym samym schemacie, serwując nam w miejsce adaptacji „Sędziego Dredda” kolejny „Sly's Random Action Movie” (tyle że w wersji sci-fi). Tym gorzej, że nawet gdy pogodzimy się z faktem, że nie jest to udana adaptacja komiksu i spróbujemy do filmu podejść, jak do kolejnego akcyjniaka ze Slyem, wciąż natkniemy się na psujące przyjemność z seansu problemy. Konflikt między odtwórcą roli głównej a reżyserem z pewnością się produkcji nie przysłużył. Znajdujące się w filmie komediowe elementy miały być wynikiem ingerencji tego pierwszego, podczas gdy sam reżyser celował w nieco poważniejszy i ponury ton całości – czego efektem jest zresztą ostateczna kategoria wiekowa. Jeśli wierzyć w to, co w jednym z wywiadów mówił scenarzysta Steven de Souza, nim film otrzymał ostatecznie „R-kę”, czterokrotnie otrzymywał kategorię wiekową NC-17. Najważniejszym z problemów (zakładając, że jesteśmy w stanie przetrawić postać Roba Schneidera), który zapewne nie pozostaje bez związku z zawirowaniami związanymi z kategorią wiekową i „docinaniem” filmu na potrzeby „R-ki”, jest z pewnością nagłe przyspieszenie w ostatnich 30 minutach filmu. Wygląda to trochę tak, jakby reżyser zorientował się, że zostało mu jeszcze zbyt wiele postaci i wątków, i zbyt mało czasu, by z nimi wszystkimi coś sensownego zrobić. Nietrudno wyobrazić go sobie, jak drąc włosy z głowy miota się w poszukiwaniu rozwiązania, aż wreszcie jego wzrok pada na okładkę… pierwszej płyty Metalliki. Tak, to jest rozwiązanie! Zabijmy ich wszystkich! I to szybko!

Tak cię zabiję, że umrzesz!

Oglądając ostatnie pół godziny tego filmu, myślę sobie, że można by się pokusić o zorganizowanie przy niej tzw. „drinking game”. Pijemy za każdym razem, gdy któraś z postaci zostaje wyeliminowana ciosem/strzałem w plecy. Zaprawdę, powiadam Wam, do napisów końcowych dotrwają tylko najtwardsi zawodnicy. Jak się jednak okazuje, pomysł z szybkim zabiciem kogo się da nie wystarczy, by zaradzić wszystkim problemom, bo na niektóre rzeczy i tak zabraknie czasu (wątek klonów w końcówce filmu jest tego najbardziej rażącym przykładem – scena konfrontacji z nimi ponoć została sfilmowana, a następnie wycięta jako zbyt obrzydliwa i brutalna). W efekcie trzeci akt rozczarowuje, sprawia wrażenie pociętego, poskracanego, zrobionego na odwal się. Tym bardziej jest to bolesne, gdy przypomnimy sobie naprawdę niezłe pierwsze pół godziny. Gdyby całość miast ledwie 96 minut, dobiła do tych dwóch godzin, pewnie wyglądałoby to wszystko zdecydowanie lepiej, ale… tego się już nie dowiemy.

Catfight!

Niedosyt. Słowo-klucz chyba najlepiej opisujące wrażenia, jakie towarzyszyć nam będą podczas słuchania przygrywającej na napisach końcowych piosenki The Cure. Pewnie dla wielu pierwszy seans będzie też ostatnim. Sam mimo wszystko wciąż darzę ten film sporym sentymentem, zarówno ze względu na samego Slya, bohatera, w którego się tutaj wciela, jak również kilka niezłych scen z udziałem charakterystycznych postaci, klimat, muzykę i tak dalej... I pewnie wracać do niego będę jeszcze nie raz, a skoro tak, to wypadało o nim wspomnieć w ramach niniejszego cyklu. A co do samego Dredda, to zdecydowanie lepszą adaptację otrzymaliśmy siedemnaście lat później. Karl Urban twarzy nie pokazywał, będąc przy tym Dreddem jak się patrzy, zagrało praktycznie wszystko prócz wyników kasowych, bo tu akurat ponownie odnotowano klapę. No ale to rocznik 2012 – za wcześnie na nostalgię.

W Polsce „Sędzia Dredd” ukazał się wyłącznie na kasecie VHS (czytał Janusz Kozioł), wydań płytowych się nie doczekaliśmy i nie ma co liczyć na to, by się to miało kiedykolwiek zmienić. Jeśli chodzi o zagraniczne wydania Blu-ray, to mamy do wyboru edycję amerykańską (region free), francuską (obraz 1080i) oraz niemiecką (dostępną także w steelbooku). Niestety ta ostatnia (którą mam w kolekcji) posiada nieprzyjemny mankament w postaci przesuniętego o kilka klatek dźwięku w ostatnich trzydziestu minutach filmu. Zapewne dla niektórych widzów nie będzie to stanowiło problemu (jeśli w ogóle to zauważą), sam jestem jednak na tego typu niedoskonałości bardzo wyczulony, w związku z czym niezbędne były poprawki.

Informacje o wydaniach soundtracku znajdziecie na naszym forum.

zdj. Hollywood Pictures/Buena Vista