NOSTALGICZNA NIEDZIELA #97: „Kruk 2: Miasto Aniołów”

Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, niekiedy pomijane czy też zapomniane produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś przyjrzymy się mocno niedocenianemu sequelowi, któremu fatalna w skutkach interwencja studia przeszkodziła w rozwinięciu skrzydeł. Mowa tu o pierwszej z kontynuacji „Kruka” o podtytule „Miasto Aniołów”.

Niekiedy odnoszę wrażenie, że niektóre filmy są skazane na porażkę i niewiele ma tu do rzeczy to, czy są dobre, czy złe. Skreśla się je tylko za to, czym są – na przykład sequelem filmu, który przynajmniej teoretycznie kontynuacji mieć nie powinien. „Kruk” z Brandonem Lee zyskał sobie status filmu kultowego, na co spory wpływ miała oczywiście śmierć odtwórcy roli głównej na planie. W tej sytuacji próba stworzenia kontynuacji musiała się spotkać z negatywnym odbiorem tej części widowni, która zastąpienie zmarłego aktora kimś innym uznałaby za swego rodzaju świętokradztwo. W dodatku pierwszy film kończył się w sposób nie tylko kontynuacji niewymagający, ale wręcz ją wykluczający, chyba że… No właśnie – rozwiązanie zdawało się proste, zamiast obsadzać kogoś innego w roli Erica Dravena i wymyślać sposób na ponowne wprowadzenie go do akcji, wystarczyło skupić się na losach innej postaci. Z początku uznano, że rola główna winna przypaść znanej z części pierwszej Sarah, wkrótce koncept ten ustąpił jednak miejsca innemu rozwiązaniu – Sarah wciąż miała powrócić w sequelu, ale głównym bohaterem została zupełnie nowa postać, niejaki Ashe Corven, w którego z powodzeniem wcielił się Vincent Perez. Nie był on oczywiście Brandonem Lee, ale ze wszystkich jego następców wypadł zdecydowanie najlepiej. Początkowo Ashe miał być jednym z dwóch zamordowanych braci, następnie jego brata zamieniono na syna.

W tym miejscu wypadałoby zaznaczyć, że mój pierwszy kontakt z kinowymi adaptacjami „Kruka” miał miejsce przy okazji filmowego wieczoru, podczas którego w gronie znajomych oglądaliśmy omawiany tu sequel. Oryginał obejrzałem dopiero jakiś czas później, dlatego do kontynuacji podchodziłem bez nastawienia w rodzaju „to już nie to samo” czy też „to znowu to samo, tylko gorzej niż poprzednio”. Pozwoliło mi to ocenić film bez uprzedzeń, a także uniknąć rozczarowania, bo oczekiwań nie miałem w zasadzie żadnych. Co otrzymałem? Film o niezwykle wyrazistym i bardzo charakterystycznym wizualnym stylu. Przedstawiona w nim, skąpana w jednolitych kolorystycznie filtrach wizja Los Angeles przypomina post-apokaliptyczny koszmar. Miasto toczy zgnilizna, jest przesiąknięte złem do szpiku kości,  trudno wręcz oprzeć się wrażeniu, że to ostatnie miejsce na Ziemi, w jakim chcielibyśmy się znaleźć. Warstwa wizualna nie bez powodu kojarzyć się może z muzycznymi teledyskami, bo to głównie z nich znany jest reżyser Tim Pope, który przez lata współpracował z grupą The Cure. Specyficzne wizualia wspierane są muzyką Graeme'a Revella oraz serią wpadających w ucho rockowych kawałków – w tym momencie muszę wspomnieć, że choć płyta z piosenkami z pierwszego „Kruka” uzyskała równie kultowy status, co i sam film, tak osobiście preferuję soundtrack z części drugiej. Ma on zdecydowanie mniej słabych punktów, a z obrazem komponuje się wręcz idealnie. Muzyka jest tu tak bardzo „90s”, jak to tylko możliwe, choć wciąż zróżnicowana – mamy tu trochę rockowego grania o grunge’owych korzeniach, w tym utrzymane w takiej stylistyce podejście do klasyki („Gold Dust Woman” z repertuaru Fleetwood Mac w wykonaniu Hole) czy nastrojowe, budujące klimat kawałki („Knock Me Out”).

W tej sugestywnie przedstawionej scenerii rozgrywa się dramat Ashe’a Corvena i jego syna – stają się przypadkowymi świadkami morderstwa dokonanego przez gang na czele którego stoi niejaki Judah Earl (Richard Brooks) – do tej wesołej ekipy należą osobnicy o barwnych ksywkach: Spider-Monkey, Nemo (Thomas Jane), Curve (Iggy Pop) oraz Kali – w tej roli znana z serialu „Power Rangers” Thuy Trang, która kilka lat później poniosła śmierć w wypadku samochodowym w wieku zaledwie 27 lat. Rola w drugim „Kruku” była jej ostatnią filmową rolą, przyznać trzeba, że udaną i wyrazistą. Wracając do sedna – Ashe i Danny zostają zastrzeleni, a ich ciała zrzucone z nabrzeża. Jednak już wkrótce okazuje się, że podobnie jak wcześniej Eric Draven, tak i Ashe dostanie szansę na wyrównanie rachunków, nim dołączy do syna w zaświatach. Osobą, która wyjaśni mu sytuację i wskaże drogę, będzie znana z pierwszego filmu Sarah (Mia Kirshner), tym razem już nie jako dziecko, lecz młoda kobieta. Podobnie jak jego poprzednik, Ashe zakłada skórzany płaszcz, maluje twarz na biało (co jednak ze względu na kolorystykę filmu nie rzuca się tak w oczy jak w oryginale), po czym wsiada na motocykl i rozpoczyna krwawą krucjatę, w której towarzyszy mu tajemniczy kruk. Dopada członków gangu jednego po drugim w całkiem pomysłowo i sugestywnie zrealizowanych sekwencjach. Szczególnie zapadają  w pamięć konfrontacje z Kali i Curve’em (w oficjalnej wersji filmu ewidentnie zamienione miejscami), choć ostatnie chwile Nemo też mają swój specyficzny urok. W końcu, gdy już wszyscy pomagierzy gryzą ziemię, przychodzi czas stanąć oko w oko z ich przywódcą – ten wypada jednak dość blado nie tylko w zestawieniu ze swym odpowiednikiem z pierwszej części, Top Dollarem (pamiętna rola Michaela Wincotta), ale i ze swymi własnymi ludźmi. I o ile do tego momentu specyficzna, senna atmosfera filmu pozwalała poczynania bohatera śledzić z zainteresowaniem i swego rodzaju przyjemnością, tak już finał sprawia wrażenie rozpaczliwej, montowanej na ostatni moment prowizorki, która zwyczajnie nie trzyma się kupy. Dlaczego tak się stało?

Reżyser Tim Pope i scenarzysta David Goyer uznali, że film powinien nieco odejść od pierwowzoru, a jedną z największych różnic miał być zdecydowanie bardziej pesymistyczny wydźwięk zakończenia, nienoszący żadnych znamion happy endu (o ile w przypadku fabuły filmów tej serii w ogóle można o nim mówić). I choć schemat fabuły pozostawał z grubsza zbliżony, tak już rozwiązanie miało być zgoła odmienne.

Cóż jednak mogą zdziałać scenarzysta i reżyser, kiedy włodarze studia mają zdecydowanie inny pomysł na film? W tym wypadku mowa być musi raczej o braku pomysłu, ponieważ z polecenia wytwórni Miramax przemontowano nakręcony materiał w taki sposób, by w jak największym stopniu przypominał film z Brandonem Lee. Pope i Goyer nie byli skłonni przyłożyć ręki do tych przeróbek, studio poradziło więc sobie bez ich pomocy. Posunięto się do szeregu zmian, z których część miała mocno improwizacyjny charakter. Przykładowo: ostatnia scena filmu pierwotnie pełniła rolę retrospekcji, a ostatecznie zrobiono z niej zakończenie utrzymane w duchu „jedynki”. Efekty niektórych spośród decyzji były wręcz opłakane – bo czy ktoś jest w stanie wyjaśnić, co się właściwie dzieje w finałowej konfrontacji z głównym antagonistą? Dialogi, które rzecz naświetlały, trafiły do kosza, podobnie zresztą jak szereg scen, które rozbudowywały nieco postać głównego łotra, a także kilka nastrojowych sekwencji, które pozwalały całości złapać nieco oddechu, miast pędzić na złamanie karku, jak ma to miejsce w liczącej sobie 84 minuty wersji kinowej.

Jakąś dekadę później, kiedy oryginalny scenariusz znalazł się w sieci, w oparciu o niego powstała fanowska wersja filmu – jej twórca nie dysponował, co prawda, materiałami video, którymi można by się posłużyć (prócz zaledwie kilku krótkich urywków), musiał się więc wykazać kreatywnością. Fanedit zatytułowany „Second Coming” przedstawia wizję filmu zgodną z oryginalnym zamysłem twórców, jednak brakujące sceny zostały uzupełnione prostymi animacjami bazującymi na oficjalnych fotografiach oraz stop-klatkami i zdjęciami zaopatrzonymi w tekstowe opisy brakującego materiału i zilustrowane muzyką instrumentalną oraz piosenkami z soundtracku (oraz kilkoma innymi). Dodatkowo poprawiono także kolejność scen, która w fanedicie ma zdecydowanie więcej sensu. Co ciekawe, swego czasu na swej stronie Tim Pope wyraził zadowolenie z faktu powstania tej nieoficjalnej wersji jego filmu, jednocześnie przyznając, że w istocie jest ona najlepszym odwzorowaniem jego intencji. Przy okazji stwierdził także, że na prawdziwą wersję reżyserską nie ma najmniejszych szans (wersja znana jako Director’s Cut to w rzeczywistości wersja rozszerzona o ledwie kilka minut, niemająca nic wspólnego z tym, co planował zrealizować reżyser). Wygląda więc na to, że o oryginalnej wersji drugiego „Kruka” możemy zapomnieć, zostaje nam wspomniany wyżej fanedit (który zdecydowanie polecam) oraz oficjalna wersja (a w zasadzie dwie wersje) wypuszczona przez Miramax, do której reżyser się nie przyznaje.

A teraz akapit spoilerowy dotyczący zakończeń – zarówno oryginalnego, jak i tego, które znajdziemy w finalnej wersji. Pierwotny zamysł scenarzysty zakładał, że Ashe stanie w pewnym momencie przed niezwykle ciężkim dylematem. Będzie mógł dołączyć do Danny’ego i opuścić ziemski padół, ale tym sposobem zostawi na śmierć Sarę (która oczywiście nie jest mu obojętna). Jeśli natomiast spróbuje jej pomóc, straci szansę na spędzenie wieczności z synem i pozostanie na ziemi skazany na wieczną tułaczkę, zawieszony między światami. Bohater decyduje, że musi ocalić Sarę, ale… ta i tak ginie, co zostawia nas z ponurym, depresyjnym wręcz zakończeniem (ostatnie sceny w których Ashe rozmawia z napotkanym kapłanem to już dół dołów). A co mamy w gotowym filmie? No właśnie – przyfastrygowaną kalkę z pierwowzoru, w której to zachowano, co prawda, większość elementów oryginalnego scenariusza, ale przez wycięcie kluczowych kwestii dialogowych przestały one służyć swym pierwotnym celom albo w ogóle straciły sens.

Zostaje tylko ubolewać nad tym, co spotkało ten film na stole montażowym, bo wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że mogliśmy dostać sequel dorównujący oryginałowi, a pod pewnymi względami nawet go przerastający (w tym momencie ortodoksyjni fani filmu Proyasa wołają jednym głosem: „Herezja!”). To ostatnie stwierdzenie, przynajmniej w mojej opinii, wciąż ma pewne zastosowanie, bowiem atmosfera i muzyka tego sequela, wciąż przemawiają do mnie bardziej niż analogiczne aspekty oryginału (tak, wiem, herezja). Nawet w swej oficjalnej, wykastrowanej postaci „Miasto Aniołów” pozostaje w mojej opinii sequelem godnym uwagi, mającym do zaoferowania wystarczająco, by czasu z nim spędzonego nie uznać za stracony. Sam wracałem doń wielokrotnie (częściej nawet niż do oryginału) i nadal wracać zamierzam.

Pozostaje nam kwestia wydań, w jakich sequel „Kruka” możemy postawić na półce. Film wydano w Polsce na kasecie VHS (z Tomaszem Knapikiem w roli lektora), a następnie na DVD (tym razem lektorem był Paweł Straszewski), niestety to drugie wydanie odznaczało się niewielką cenzurą (w scenie walki z Kali) oraz fatalnej jakości nie-anamorficznym obrazem rozmywającym się w ruchu do tego stopnia, że o komfortowym oglądaniu nie mogło być mowy. Jeśli wersja polska nie jest nam koniecznie potrzebna do szczęścia, możemy sięgnąć po zagraniczne wydanie Blu-ray. W przypadku gdy zależy nam na tej nieco dłuższej wersji, należy zainteresować się brytyjskim lub amerykańskim wydaniem „Double Feature” – gdy zdecydujemy się na wydanie brytyjskie, otrzymujemy w komplecie trzeciego „Kruka”, w wydaniu amerykańskim – czwartego.

zdj. Miramax