NOSTALGICZNA NIEDZIELA #98: „Szybki jak błyskawica”

Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, niekiedy pomijane czy też zapomniane produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś sięgniemy po produkcję, która od zawsze pozostaje w cieniu swego „starszego brata” i pierwowzoru w jednym – „Szybki jak błyskawica” („Days of Thunder”) z Tomem Cruise'em.

Czy Nicole Kidman nie grała aby w „Top Gun”? Czy tylko ja zadawałem sobie swego czasu takie pytanie, nie mogąc sobie przypomnieć, gdzież to ją widziałem u boku młodego Toma Cruise’a? Bo w „Top Gun” jednak nie grała. Ale tak się składa, że sukces, jaki ten film odniósł (zarabiając blisko 357 milionów dolarów przy 15-milionowym budżecie), skłonił producentów z Paramount Pictures do próby powtórzenia tego osiągnięcia. Zamiast jednak brać na warsztat sequel (którego wkrótce powinniśmy się doczekać), zdecydowali, że lepiej będzie powtórzyć sprawdzony przepis w nieco innej dziedzinie i zamiast podniebnych akrobacji i strzelania do Migów, postawili na wyścigi Nascar. Powrócili zarówno producenci (Don Simpson i Jerry Bruckheimer), jak i reżyser (Tony Scott) oraz oczywiście gwiazda w osobie Toma Cruise’a. Zmiana zaszła na stanowisku kompozytora, miejsce Harolda Faltermeiera zajął Hans Zimmer, który stworzył zapadającą w pamięć ilustrację muzyczną.

Produkcja filmu od początku zdjęć była dość problematyczna. Różnice zdań między Scottem, Simpsonem i Bruckheimerem pociągnęły za sobą trzy miesiące opóźnień. W międzyczasie Simpson i Bruckheimer wydali 400 tysięcy dolarów na zorganizowanie sobie pełnego atrakcji pobytu w hotelu, gdzie pierwszy z nich urządzał wystawne imprezy. Na skutek opóźnień budżet produkcji z 35 milionów zwiększył się do 55. Gdy zaś zakończono zdjęcia, okazało się, że filmowcy „zapomnieli” nagrać ujęcie, w którym samochód bohatera przekracza linię mety w finałowej scenie. Wszystko wskazuje na to, że faktycznie musiało tam być wesoło. Premiera odbyła się 27 czerwca 1990 roku. Film odniósł, co prawda, sukces finansowy, nie zbliżył się jednak do wyniku „Top Gun”, a i krytycy nie byli szczególnie zachwyceni.

Jak się nietrudno domyślić, należy się tu spodziewać powtórki wielu sprawdzonych w „Top Gun” patentów. Główny bohater (który tym razem zwie się Cole Trickle) to nieco narwany, ale ponadprzeciętnie uzdolniony kierowca prezentujący dość nietypowe podejście, przełamujący schematy, robiący wszystko po swojemu, co jednak stanowi zarówno jego siłę, jak i słabość. I będzie się musiał o tym przekonać na własnej skórze.

Nasz bohater zostaje zwerbowany do wyścigowego teamu przez niejakiego Tima Dalanda (Randy Quaid), szefem zespołu jest Harry Hogge (Robert Duvall), z którym Cole będzie musiał się „dotrzeć”, nim współpraca zacznie się układać na tyle, by nadzwyczajne umiejętności naszego bohatera mogły mu zagwarantować sukces. Jednocześnie pojawia się rywal w osobie aktualnego mistrza, Rowdy’ego Burnsa (Michael Rooker). Ich rywalizacja na torze wyścigowym staje się z biegiem czasu coraz ostrzejsza, czego ukoronowaniem jest widowiskowy karambol. I podobnie jak w przypadku „Top Gun”, gdzie śmierć przyjaciela stała się przełomowym momentem fabuły, katalizatorem przemiany bohatera, tak i tutaj kraksa na torze wyścigowym, w której biorą udział obydwaj rywale, oraz jej reperkusje stają się „gwoździem programu”. W czasie, gdy wyłączony z akcji Cole leczy odniesione obrażenia, jego miejsce w zespole zajmuje inny kierowca – Russ Wheeler (Cary Elwes), który przejmie rolę antagonisty, podczas gdy Rowdy stopniowo przechodzić będzie na pozycję kumpla naszego bohatera. W międzyczasie na arenie wydarzeń pojawia się także piękna pani doktor (Nicole Kidman). Wątek romansowy, podobnie jak to miało miejsce w przypadku „Top Gun”, także i tutaj dostaje charakterystyczną piosenkę, z pewnością pisaną z myślą o powtórzeniu sukcesu „Take My Breath Away” – ta sama stylistyka, kobiecy wokal, utrzymany w podobnym tonie tytuł. Największa różnica jest taka, że „Show me Heaven” nie jest w filmie wałkowane tak uporczywie jak instrumentalna wersja poprzedniego romantycznego hitu. W zasadzie to w tym przypadku odczułem nawet pewien niedosyt, bo kawałek całkiem przyjemny, a słychać go mało co.

Wiemy już więc, z czym mamy tu do czynienia, a teraz słów kilka o tym, jak się ten „młodszy brat” jednego z większych hitów lat 80. sprawdza w zestawieniu z poprzednikiem. Jak dla mnie sprawa jest prosta, sprawdza się zwyczajnie lepiej. Bohaterów „Szybkiego jak błyskawica” jestem w stanie polubić zdecydowanie bardziej niż ich odpowiedniki z „Top Gun”. Sam Cruise tym razem jakoś bardziej do mnie trafia, a i partnerujący mu Duvall, Rooker i Kidman wypadają lepiej niż  Tom Skerritt, Val Kilmer czy Kelly McGillis. Szczególnie Duvall zasługuje tu na więcej uwagi, bowiem jego kreacja stanowi bodaj najjaśniejszy punkt całego filmu – wcielenie się w rolę będącą zgrabnym połączeniem archetypu mentora z żartownisiem, który potrafi zaleźć za skórę, ale i kiedy trzeba podać pomocną dłoń przychodzi aktorowi bezproblemowo i odnajduje się w niej doskonale. Również Kidman sprawdza się lepiej w roli obiektu westchnień naszego bohatera niż nieco sztywna McGillis i nikogo nie powinno dziwić, że tylko jedna z tych aktorek osiągnęła sukces w branży. Najważniejsza jest jednak sama tematyka i tutaj zdania mogą być podzielone, bo u miłośników lotnictwa „Top Gun” będzie miał oczywiście zapewnione pierwszeństwo. Ja się do nich nie zaliczam, podobnie zresztą jak nie jestem miłośnikiem wyścigów Nascar, których nigdy w życiu nie zdarzyło mi się oglądać. Mimo to sekwencje akcji – czyli świetnie sfilmowane, widowiskowe wyścigi w „Szybkim”są dla mnie czymś nieporównanie bardziej interesującym (i przy okazji miłym dla oka) niż podniebne manewry i starcia w „Top Gun”, które (szczególnie w finale) odbieram niezmiennie jako słabo czytelne, a przez to nieszczególnie angażujące. Sam kontekst, w jakim osadzono te sceny, również wypada lepiej w „Szybkim”, gdzie cała fabuła zdaje się dużo bardziej „ułożona”, a przy tym skupiona od początku na tym, co stanowić ma cel główny – finałowa scena zyskuje dzięki temu całkiem solidne (jak na ten rodzaj filmu) emocjonalne podłoże. Tymczasem finał „Top Gun” jest fabularnym królikiem z kapelusza – nie wiadomo jaki to konflikt, nie wiadomo o co w nim chodzi, lecimy postrzelać do Migów, a Maverick musi się przełamać po traumatycznych przejściach. To ostatnie mamy też oczywiście w „Szybkim”, ale w dużo bardziej satysfakcjonującej formie. Być może będę w tej opinii odosobniony, ale od dziesięciu lat, kiedy to zafundowałem sobie powtórkę „Szybkiego jak błyskawica” po wielu latach od pierwszego seansu, niezmiennie nazywam go „tym lepszym Top Gunem” i wracam do niego chętniej i częściej niż do filmu, któremu niewątpliwie zawdzięcza on swoje powstanie.

Co do wydań na nośnikach domowych, sprawa jest dużo prostsza niż w przypadku „Top Gun”. Jeśli chcemy polską wersję to zostaje nam niestety tylko VHS ze Stanisławem Olejniczakiem w roli lektora. Jeśli obejdziemy się bez niej, to wypada sięgnąć po wydanie Blu-ray – to ostatnie charakteryzuje się naturalnym, miłym dla oka obrazem (choć niepozbawionym drobnych usterek w postaci zabrudzeń – najwyraźniej nikt tego nie próbował dokładnie czyścić) i nie budzi wątpliwości, jak ma to miejsce w przypadku każdego z istniejących wydań „Top Gun”. Gdzie byśmy tego nie kupili, dostaniemy praktycznie to samo, więc sprawa jest prosta... a raczej była, ponieważ już na 19 maja zapowiedziano premierę wydania UHD. Co ciekawe, w tym samym dniu na tym nośniku zadebiutuje także „Top Gun”.

zdj. Paramount Pictures