Obcy: Przymierze (2017) - recenzja filmu i wydania Blu-ray [2D, opakowanie plastikowe]

2 listopada do polskich sklepów trafiło wydanie Blu-ray z filmem Obcy: Przymierze. W sprzedaży znajdziecie steelbooka oraz standardowe plastikowe opakowanie. I to właśnie tę ostatnią edycję dzisiaj recenzujemy. Zapraszamy do lektury.

 „Obcy: Przymierze” (2017), reż. Ridley Scott

(dystrybucja w Polsce: Imperial CinePix)

UWAGA: tekst nie zawiera spoilerów, o ile nie uważa się za takie scen prezentowanych w trailerach i klipach promocyjnych.

Wszyscy kochamy Xenomorphy. Są z nami od zawsze. Jak dąb Bartek, Mona Lisa, Statua Wolności, czy „Cwał Walkirii” Ryszarda – nomen omen – Wagnera. W trzech słowach: dziedzictwo światowej kultury – nawet jeśli ta ostatnia występuje tutaj w swej mniej szlachetnej odmianie z przedrostkiem „pop”. Co można robić z takimi relikwiami? Oczywiście poza ich podziwianiem, niemym zachwytem i bezgranicznym uwielbieniem? Rzecz jasna nic – wszak są święte i nietykalne. A gdyby pomysł na ich modyfikację, rekonfigurację, czy inną rozbudowę mieli sami twórcy? Gdyby staruszek Leonardo cudownie wstał z martwych i niesiony nagłym porywem inspiracji zaczął korygować uśmiech Giocondy. Albo gdyby wyżej wspomniany Niemiec dorwał się do swojej słynnej partytury i dopisał nową uwerturę? Szok! Bluźnierstwo! Świętokradztwo!

Oczywiście celowo przesadzam, ale mechanizm pozostaje. Nie lubimy, gdy ktoś grzebie przy „naszym”. A nasze jest nasze i nikogo innego. Co z tego, że Ridley Scott jest ojcem – wspólnie ze zmarłym 3 lata temu H.R. Gigerem – Obcego (1979), skoro to my adoptowaliśmy jego biomechaniczne dziecko i to my zbudowaliśmy z nim wieloletnią, bardzo osobistą,  żeby nie powiedzieć intymną, relację. Owszem, o prawo do opieki walczyli jeszcze James Cameron (Obcy: Decydujące Starcie, 1986), David Fincher (Obcy 3, 1992) i Jean-Pierre Jeunet (Obcy: Przebudzenie, 1997), ale przecież tylko my wiemy, jak się tym pokracznym bachorkiem zająć w sposób odpowiedni. Prawda?

00800.mpls_snapshot_00.01.29.jpg

I tu przechodzę do meritum. W roku 2012 Scott ponownie zgłosił swoje ojcowskie aspiracje, tym razem w Prometeuszu (chcącym być prequelem i spin-offem jednocześnie), który w odróżnieniu od wcześniejszych filmów uniwersum odchodził od konwencji kosmicznego horroru, kładąc nacisk na stworzenie mitologii Obcego. Głównie poprzez zadawanie poważnych – w ostatecznym rozrachunku niestety wydmuszkowych – pytań. Reakcje „masowego rodzica” były skrajne. Z jednej strony narzekano na zmianę gatunku (strasznie już nie było) i niepotrzebną powagę tematu (kreacja życia, narodziny człowieka, religia, samoświadomość sztucznej inteligencji, transhumanizm), z drugiej dostrzeżono szansę nie tylko na wzbogacenie płaskiego i ubogiego dotychczas świata (Xenomorphy i jedna galaktyczna korporacja to jednak mało), ale również na powstanie nowej ambitnej serii SF (dodam, że siebie zaliczam do tej drugiej grupy). Podstawy były, kierunek został obrany, lecz na ocenę tego było za wcześnie. Prometeusz pozostawił bowiem widzów z wieloma pytaniami i wątpliwościami. Odpowiedzi i zamknięcie otwartych wątków miał przynieść dopiero kolejny film, a ponieważ oceny były zadowalające i kasa się zgadzała, w tym roku otrzymaliśmy wyczekiwaną kontynuację. Zapraszam do recenzji wydania Blu-ray filmu Obcy: Przymierze.

Film:

Do filmu siadałem z nadzieją na uzyskanie odpowiedzi na postawione przez poprzednika pytania. Po pierwsze: kto stworzył człowieka? Po drugie: jak powstały Xenomorphy? Po trzecie: kim są i co zamierzają Inżynierowie? Czy zaspokojono moją ciekawość? W nieznacznym tylko stopniu. Konkretnie: tylko jeden (i nie zdradzę który) z wprowadzonych wcześniej tematów został podjęty i rozbudowany. Co więcej, w dosyć kontrowersyjny sposób. Logiczny? Owszem. Ciekawy, zaskakujący i kreatywny? Niekoniecznie. Dwa pozostałe motywy zostały albo drastycznie ucięte, albo powrócą w kolejnych filmach – osobiście na to jednak nie liczę. Dlaczego? Otóż Ridley Scott – ku uciesze wielu i rozczarowaniu kilku (wliczając mnie) – porzucił górnolotną tematykę Prometeusza na rzecz krwawej jatki. I żebyśmy się dobrze zrozumieli – uwielbiam klasyczne filmy z Obcym. Po prostu naiwnie liczyłem, że można zjeść ciastko i mieć ciastko. Pokazać prostą i radosną kosmiczną rzeź, ale podbudowaną – chociaż kilkoma – klockami ambitnego SF. Owszem, Prometeusz okazał się wydmuszką, ale przy odpowiednim programie naprawczym można było coś jeszcze z tej materii wydobyć. Niestety, zdecydowano inaczej: Prometeusz R.I.P. Na otarcie łez dostałem kilka udających mądre dialogów (wspomniany na początku Wagner) i kolejną wydmuszkową scenę, tym razem z fujarką Fassbendera. Tyle w temacie. Case closed.

Jak zatem Przymierze wypada jako space horror? Nieźle, chociaż z jednym zastrzeżeniem. To, co wyczyniają bohaterowie, to istny FESTIWAL GŁUPOTY. Owszem, możemy założyć, że sam film przecież głupi nie jest, a jedynie głupich ludzi (Naukowców?! Astronautów?! Kolonizatorów?!) pokazuje, tyle że ucierpi na tym wiarygodność scenariusza (John Logan i Dante Harper), a zatem i samej historii. Ta niby w horrorach najważniejsza nie jest, ale to przecież TEN horror. Nasze ukochane dziecko. Klasyk. W dodatku wskrzeszony przez samego ojca-stwórcę, genialnego (kiedyś) Sir Ridleya Scotta. Oj, ktoś zawalił temat. Tego nie wybaczamy i nie zapominamy. Idźmy jednak dalej.

Zaczyna się niemrawo. Mamy rok 2104 (10 lat po katastrofie Prometeusza). Międzyplanetarny statek kolonizacyjny odbywa wieloletni rejs w kierunku niedawno odkrytej i określonej jako „nadająca się do zamieszkania” planety Origae-6. Wszyscy pasażerowie (kilkanaście par stanowiących załogę oraz 2 000 anonimowych kolonistów) znajdują się w stanie hibernacji, a nad bezpieczeństwem podróży czuwa android Walter (Michael Fassbender), ulepszona wersja znanego z poprzedniej części Davida. Wydarzenia pierwszych 20-25 minut to klisze goniące inne klisze i mój totalny brak zainteresowania. Kosmiczna kolizja, wybudzenie załogi (znakomita rola Jamesa Franco – musicie to zobaczyć na własne oczy!), walka o powrót na prawidłowy kurs, odebranie tajemniczego sygnału, burzliwe dyskusje na temat dalszych kroków, jedna błędna decyzja i… znajdujemy się na planecie, którą tak pięknie pokazywały trailery (zdjęcia Darka Wolskiego to mistrzostwo świata i ciężko mi sobie wyobrazić, że ktokolwiek na świecie zrobiłby to lepiej).

Tu film nabiera wyrazu, zyskuje swoją tożsamość i budzi moje zaciekawienie. Kontynuujemy – niestety w ograniczonym stopniu – wątek Prometeusza: Fassbender staje się pierwszym „jakimś” (a nawet jakimiś) bohaterem historii („Wolisz być sługą w niebie czy władcą w piekle?”), a na dodatek – coś, na co wszyscy czekali od 20 lat – pojawiają się… Neomorphy! Co?! Nieważne, zobaczycie. I spokojnie, Xenomorph też będzie (to nie spoiler – jest przecież na okładce). Zaczyna się horror!

00800.mpls_snapshot_01.44.16.jpg

Trzeci akt to klasyczny Obcy (chociaż tym razem grasujący poza klaustrofobicznymi wnętrzami stacji kosmicznych). Jest krwawo, brutalnie, momentami obrzydliwie. Bardzo dopieszczone i szczegółowe (chociaż w kilku momentach sztucznie wyglądające) CGI robi dobrą robotę, podobnie jak duża ilość efektów zrealizowanych „starą szkołą” (kukły, fantomy i kostiumy – opowiada o tym jeden z dodatków na płycie). Jednakże główną różnicę (a zarazem słabość) pomiędzy Przymierzem, a filmami z poprzedniej dekady widać jak na dłoni. Ekipa, która zupełnie nie budzi w nas empatii, pcha się zawsze na własne życzenie w łapy i szczęki gigerowskich stworów i to w tak durny sposób, że przywodzi to na myśl głupkowate horrory klasy C. Jak napisałem wyżej, od ojca serii wymagamy więcej – tutaj mamy kilkanaście nominacji do nagrody Darwina. Szkoda.

Ponarzekałem, skrytykowałem, pokręciłem nosem, a ocena wcale nie taka niska. Dlaczego? Nie wiem, czy spowodowała to nostalgia do franczyzy Aliena, czy arcygenialny sposób obrazowania historii przez mistrzowski duet Scott-Wolski, czy może referencyjna oprawa AV (o której poniżej), ale satysfakcja z seansu naprawdę była niemała. Cóż, parafrazując słowa Majki Jeżowskiej: wszystkie Alieny nasze są! Czekam na kontynuację.

Jeśli jesteś szczególnie uczulony na scenariuszowe głupoty w filmach, odejmij od oceny jedno oczko.

4
Film

Obraz:

Pierwszy kadr filmu i wiemy, z jaką realizacją mamy do czynienia. Detale syntetycznego oka wypełniają całą klatkę, co robi niesamowite wrażenie. I tak będzie już do samego końca. Niuanse obrazu, jego szczegółowość i bogactwo porównać można do fresków w Kaplicy Sykstyńskiej. Praktycznie w dowolnym momencie możemy wdusić pauzę w naszych pilotach i analizować obraz centymetr po centymetrze. Z tego samego powodu miałem wrażenie, że mój 60” panel (szczególnie przy aspekcie 2.40:1, w jakim nakręcono film) jest za mały. Zagęszczenie detali jest tak duże, że moje oko gubiło się i zwyczajnie nie nadążało z ich rejestrowaniem. Nie wiem, jak film wygląda w 4K i przy trzycyfrowych przekątnych, ale na pewno niesamowicie.

Całość kręcono cyfrowymi Arri Alexa i tym razem – w odróżnieniu od Prometeusza, Marsjanina czy Exodusu – Scott zrezygnował nie tylko z natywnego zapisu 3D, ale w ogóle z prezentacji w trójwymiarze. Większej części widowni to nie przeszkadza – ja jednak żałuję.

00800.mpls_snapshot_01.08.13.jpg

Paleta barw jest inna niż w poprzedniku. Wyraźnie bogatsza na statku kosmicznym, jednocześnie bardziej stonowana i wyprana z barw od momentu lądowania. Wtedy też zaczyna doskwierać ogólna – aczkolwiek zamierzona – ciemność obrazu. Trzeba jednak przyznać, że nawet wówczas realizacja video jest wzorcowa. Zapis nie gubi detali w cieniach, a okazjonalne, trudne zwykle w zapisie źródła światła nie powodują wystąpienia powszechnego dziś bandingu czy ringingu. Jak oni to zrobili? Nie mam pojęcia.

Reszta to wisienka na torcie, czyli Scott & Wolski Show. Rozległe widoczki, kłębowiska chmur, tropikalne burze, nieziemska roślinność, diody sygnalizacyjne, hologramy, snopy światła z latarek, krople wody pod prysznicem, inne krople w czasie deszczu, wybuch lądownika, wystrzał flary i… finałowa scena z dekompresją w tle. Nie wiem, jak w kinie, ale na Blu-ray wygląda to wszystko organicznie i po prostu zapiera dech w piersiach. Nie będę się silił na dobór słów, bo i tak nie uda się tego wszystkiego adekwatnie opisać. Po prostu kupcie tę płytę!

00800.mpls_snapshot_00.06.30.jpg 00800.mpls_snapshot_00.14.17.jpg

00800.mpls_snapshot_00.26.18.jpg 00800.mpls_snapshot_00.28.39.jpg

00800.mpls_snapshot_00.33.14.jpg 00800.mpls_snapshot_00.47.57.jpg

00800.mpls_snapshot_00.49.13.jpg 00800.mpls_snapshot_01.02.12.jpg

6
Obraz

Dźwięk:

Od dłuższego już czasu żadna ścieżka dźwiękowa nie zrobiła na mnie tak dużego wrażenia. Stary dobry DTS-HD Master Audio 7.1 pokazuje pazur i nie chowa go przez cały seans. Maksymalny zakres dynamiczny – jest! Niuanse – są! Nisko schodzący bass – jest! Wrzucające ciary na plecy odgłosy surround – są! Wyraźne dialogi – są! Immersywnie brzmiące otoczenie – jest! All check.

Największe wrażenie zrobiły na mnie sceny restartu reaktora, lądowania na planecie i wspomniane przy okazji recenzji obrazu pierwsze wejście „w naturę”, wybuch lądownika i wystrzał flary. Finał rzecz jasna to klasa sama dla siebie.

Motywy muzyczne (Jed Kurzel) nie zapadły mi jakoś szczególnie w pamięć, z wyjątkiem klasycznego, znanego z pierwszej części serii (Jerry Goldsmith).

Na płycie znajduje się także polski lektor (Jarosław Łukomski) w formacie Dolby Digital 5.1.

Dla ścieżki oryginalnej, z mojej strony, najwyższa możliwa ocena – brawo!

6
Dźwięk

Dodatki:

obcy_przymierze_menu.jpg

Wydanie oferuje przeciętną porcję materiałów dodatkowych. Wszystkie dostępne są w wysokiej rozdzielczości i z polskimi napisami (z wyjątkiem komentarza Scotta).

  • Sceny rozszerzone i usunięte (17:37) – raczej niewnoszące wiele do filmu.
  • USCSS Covenant – trzy krótkie filmiki, które w odróżnieniu od scen usuniętych, w ciekawy sposób rozbudowują fabułę filmu i pogłębiają relacje pomiędzy bohaterami. Polecam szczególnie.
    - Meet Walter (2:20) - REWELACYJNIE zrealizowana reklama nowego modelu androida,
    - Phobos (9:09) - testy psychologiczne załogi,
    - The Last Supper (4:37) - scena, która użyta była jako klip promocyjny, a w samym filmie jednak się nie pojawiła, aby - zakładam - nie budzić kontrowersji (sami sprawdźcie jakich).
  • Sector 87 - Planet 4 – kolejne filmiki stanowiące fabularny pomost pomiędzy dwoma ostatnimi filmami uniwersum, aczkolwiek do obejrzenia raczej po seansie filmowym, gdyż zdradzają w pewnym stopniu fabułę Przymierza. Polecam szczególnie.
    - The Crossing (2:34) – co się działo pomiędzy Prometeuszem a Przymierzem,
    - Advent (6:41) – co naprawdę przydarzyło się Elisabeth Shaw,
    - David's Illustrations – prace graficzne Davida.
  • Master Class - Ridley Scott (55:30) – cztery reportaże, w których reżyser opowiada o pracy kreatywnej przy tworzeniu historii, bohaterów, wizualiów i obcych.
  • Komentarz reżysera
  • Grafiki koncepcyjne
  • Dwa trailery Przymierza

Standardowa ilość i jakość, jednak za pięć filmów „USCSS Covenant” i „Sector 87” (które wraz ze scenami usuniętymi mogą stanowić pożywkę dla amatorów różnorakich extended cutów, gdyż wszystkie trafiły na płytę w pełnej, postprodukcyjnej jakości) daję oczko ekstra.

5
Dodatki

Opis i prezentacja wydania:

Film dotarł do mnie w typowym plastikowym pudełku Elite, w równie standardowym niebieskim kolorze, ze srebrnym logo Blu-ray w górnej części frontu. Opakowanie zawiera jedną płytę z filmem i dodatkami. Grafika na płycie przedstawia wyłaniającą się z mroku głowę Xenomorpha. Na okładce widnieje podobny, aczkolwiek bardziej szczegółowy, wycięty z jednej z filmowych scen motyw. Niestety, wewnętrzna strona okładki nie uraczy nas żadnym urozmaiceniem, co jest ostatnio standardem. Drobne zastrzeżenie mam do doboru koloru czcionki na tylnej części okładki. Czytelność specyfikacji nie jest przez to zadowalająca, co wymaga dobrego oświetlenia – za to oczko w dół.

PB060021.jpg PB060025.jpg

PB060027.jpg

3
Opakowanie

Specyfikacja wydania

Dystrybucja

Imperial CinePix

Data wydania

02.11.2017

Opakowanie

Amaray

Czas trwania [min.]

122

Liczba nośników

1

Obraz

Aspect Ratio: 16:9 - 2.40:1

Dźwięk oryginalny

DTS-HD Master Audio 7.1 angielski

Polska wersja

Dolby Digital 5.1 (lektor) i napisy

Podsumowanie:

Jeśli trzymasz na półce wszystkie filmy z Xenomorphami, to i tak nie masz wyboru. Kochasz, czy nienawidzisz, kupisz również ten ostatni. Jeśli ortodoksyjnym fanem serii nie jesteś, może skuszę Cię obietnicą seansu sprawnie zrealizowanego horroru z nietuzinkowym, być może najciekawszym w ramach gatunku monstrum. O ile potrafisz przymknąć oko na wylewającą się z ekranu głupotę bohaterów (lub scenariusza), będziesz się dobrze bawił. Jeśli natomiast masz alergię na IQ ameby, spróbuj chociaż na VOD. Pamiętaj jednak, że w ten sposób ograniczysz doznania wzrokowo-słuchowe, a te są w tej produkcji nieziemskie. Dosłownie i w przenośni.

4
Film
6
Obraz
6
Dźwięk
5
Dodatki
3
Opakowanie
5
Średnia

Oceny przyznawane są w skali od 1 do 6.

Gdzie kupić wydanie Blu-ray 2D (opakowanie plastikowe) filmu „Obcy: Przymierze”?

Film do recenzji otrzymaliśmy dzięki uprzejmości firmy Imperial CinePix.

źródło: 20th Century Fox / Imperial CinePix