„Ojciec” – przedpremierowa recenzja filmu. Rzeczy ulotne

Już w najbliższy piątek otrzymamy pierwszą od wielu tygodni okazję, by wybrać się do kin. Na wielki ekran trafi mocno opóźniony przez pandemię koronawirusa dramat „Ojciec” z główną rolą Anthony’ego Hopkinsa. Już teraz zapraszamy Was do lektury naszej przedpremierowej recenzji filmu.

Końcem ubiegłego miesiąca osiemdziesięciotrzyletni Anthony Hopkins został najstarszym laureatem aktorskiego Oscara w historii. Aktor doczekał się historycznego wyróżnienia za rolę w kameralnym dramacie „Ojciec” w reżyserii i według zaadaptowanego z własnej sztuki scenariusza Floriana Zellera. I trudno się dziwić. Jego wielobarwna kreacja – Anthony, skruszony, a zarazem niezwykle dumny staruszek z postępującą chorobą Alzheimera – to cicha eksplozja i absolutny tour de force w karierze i tak już wypełnionej popisowymi występami.

W filmie widzimy – a dokładniej: na własne oczy odczuwamy – jak główny bohater radzi sobie z nawarstwiającym się wyobcowaniem od codzienności. Przyglądając się wybranym momentom z ostatniego etapu życia Anthony'ego, dowiadujemy się, że nabierająca na sile demencja powoli prowadzi do erozji w trudnej relacji z córką Anne i jej domniemanym mężem, Paulem (albo Jamesem). Ponieważ Zeller opiera całościową formę na doświadczeniu postaci Hopkinsa, narracja „Ojca” jest mocno chaotyczna, umyślnie zagmatwana. Portret choroby to w tym przypadku właściwie mozaika – zbiór co rusz przekształcanych faktów i naginanych pojęć; sprzecznych obrazów, które zderzono ze sobą z niebagatelnym dla zrozumienia postaci efektem. Rozwój filmu przyjmuje różne kształty i w całości są one uzależnione od Anthony’ego i jego postępującej walki z własną nieświadomością. Widownia raz za razem współdzieli z Hopkinsem tę dezorientację. Podobnie jak sam bohater, jesteśmy nieustannie zmuszani do rekonstrukcji położenia odrębnych momentów – w którym momencie życia bohater dokładnie się znajduje; z którego punktu widzenia opowiadana jest historia. Próbując ułożyć sobie pewną całość, wpadamy oczywiście w zamierzoną pułapkę – „Ojciec” niemal wcale nie odsiewa tego, co dzieje się na ekranie w możliwie zobiektywizowany sposób od tego, co główny bohater sobie dopisał. W rzadszych momentach otrzymujemy okazję, by częściowo wyodrębnić wątki innych postaci – w tym przede wszystkim córki Anthony'ego, zagranej przez znakomitą Olivię Colman. Narracja nie decyduje się wprawdzie na bezpośrednie przeliterowanie kolejności zdarzeń, ale dobiegając do końca filmu, mamy pewne wyobrażenie, co dokładnie stało się w życiu grupy bohaterów i jak możemy to wszystko zrozumieć.

Imogen Poots, Olivia Colman i Anthony Hopkins w filmie „Ojciec”

Ostatecznie też nie chodzi tu o odszyfrowywanie, a współprzeżywanie – a przy równie mocnej obsadzie i wyrazistej reżyserii z empatyzowaniem z bohaterami nie będziemy mieli żadnych problemów. Zeller wykorzystuje w filmie przeróżne środki kinowego wyrazu, by na widza przenieść poczucie zaniepokojenia i wewnętrznego dysonansu: ukradkowo podmienia aktorów występujących w tych samych rolach, zmienia układ i wygląd scenografii, montuje ujęcia z nieprzystających do siebie kątów. Choć film rozgrywa się niemal w całości w jednej lokalizacji, reżyser uniemożliwia nam złożenie spójnej geografii tej przestrzeni. Jego „Ojciec” to też film bardzo poetycki – powiązany siatką wieloznacznych motywów kompozycyjnych. Przykładowo, do mieszkania Anthony’ego, szybko stającego się wizualnym przedłużeniem jego chaotycznego postrzegania rzeczywistości, prowadzą niepokojąco czarne, monolityczne drzwi. Przedstawione często w samym środku kadru wejście układa się w posępny symbol postępującej choroby. Dodajmy, że nieco później, w bardzo podobnym kadrowaniu, reżyser filmuje rzeźbę ogromnej rozbitej głowy, wyrastającą na środku skweru przed domem Anthony'ego. W filmie nie brakuje też innych fizycznych wskaźników stanu głównego bohatera – zacięta płyta, która ciągle odtwarza ten sam fragment arii operowej Georgesa Bizeta (której użycie w filmie zasugerował sam Hopkins), czy pomysłowo wpisany w narrację motyw zgubionego zegarka. Anthony nieustannie go traci. Czasem odnajduje, ale najczęściej nie.

„Ojciec” to ostatecznie kino niełatwe, melancholijne, odmawiające widzom zarówno prostych wniosków, jak i pocieszającego epilogu. Zamiast tego, w zakończeniu otrzymujemy scenę bardzo dosadną, obrazującą jedną z niełatwych prawd naszej ludzkiej kondycji. Przede wszystkim jednak film określa, jak bardzo nasze doświadczenie spoczywa na ciągłościach: czasu, przestrzeni, relacji z najbliższymi. Ich utrata, jak pokazuje Zeller, jest horrorem. Nieprzypadkowo warstwa realizacyjna „Ojca” często budzi takie gatunkowe skojarzenia. Wszak ostatecznie trudno o horror bardziej dotkliwy i przerażający od współistnienia z umysłem, który już do nas nie należy.

Ocena końcowa: 5/6

zdj. Sony Pictures