17 marca na ekrany kin zagościła aktorska wersja animacji Piękna i Bestia. Czy twórcom udało się przenieść magiczny klimat pierwowzoru do prawdziwego świata, czy to jedynie profanacja kultowego dzieła?
Studio Disneya z roku na rok staje się coraz większe, przejmując kolejne to marki i uniwersa - chociażby Marvel czy Star Wars – i zmierzając do rozszerzenia swoich wpływów (ostatnio dużo mówi się o kupieniu Netfliksa). Od kilku lat natomiast, poświęcają sporo uwagi na aktorskie wersje swoich bajkowych klasyków. Po Kopciuszku oraz Księdze Dżungli, przyszedł czas na remake pierwszej w historii animacji, która dostąpiła szansy na zwyciężenie statuetki Oscara w kategorii Najlepszy Film – Piękną i Bestię, a na horyzoncie nieśmiało pojawiają się już pierwsze informacje o Aladynie oraz Mulan.
Disney nieco podzielił społeczeństwo, biorąc się za odświeżanie swoich najznamienitszych dzieł. Według jednych jest to niepotrzebne bezczeszczenie klasyków i skok na kasę, według innych – w tym i mnie – rzecz całkiem naturalna w dzisiejszych czasach i szansa na ponowne przeżycie swoich ulubionych bajek w nieco zmodyfikowanej wersji. Jednak w przypadku Pięknej i Bestii głośno jest z całkowicie innego powodu; obsadzenie Emmy Watson w roli Belli wywołało sporo głosów niezadowolenia, jednak prawdziwa burza medialna wybuchła przy okazji… wątku homoseksualnego, mającego miejsce w filmie, co poskutkowało, iż chociażby w Rosji – film jest przeznaczony wyłącznie dla widzów od 16 roku życia.
Od razu rozwieję wszelkie wątpliwości – tak, jedna z postaci ma ciągotki homoseksualne, jest to ukazane w 2-3 naprawdę krótkich scenach i ma służyć celom humorystycznym, nic ponadto, choć można zrozumieć zmieszanie rodziców, którzy zapewne nie spodziewali się takiego wątku w bądź co bądź filmie przeznaczonym dla dzieci. Tu już jednak wypływamy na głębokie wody tematów związanych z poprawnością polityczną oraz tolerancją dzisiejszych czasów, a więc na tym zakończmy.
Sam należałem do osób, które niekoniecznie były zachwycone wyborem Watson, ale dziewczyna całkiem dobrze wpasowała się w postać Belli, a chemia między nią a Danem Stevensem, wcielającym się w Bestię, działa znakomicie i trudno widzowi nie kibicować tej dwójce. Postać Bestii niestety zawodzi pod względem projektu i designu, również wykonanie animacji niekiedy kuleje, co widać gołym okiem w niektórych scenach, gdzie dochodzi do interakcji z Bellą. Główny antagonista w wersji animowanej od zawsze wydawał mi się mało interesujący, ale Luke Evans ma w sobie coś tak bardzo magnetycznego, iż każdą scenę z Gastonem ogląda się niezwykle przyjemnie. Całe show skrada jednak Ewan McGregor. Jako Lumiere zachwyca swą grą głosem oraz śpiewem: jego wykonanie Be Our Guest jest warte wszystkich nagród.
A jakieś nagrody na pewno się posypią na przyszłorocznych Oscarach. Pod względem technicznym, jak na musical przystało, Piękna i Bestia naprawdę wysoko postawiła poprzeczkę dla innych produkcji w tym roku. Film może też liczyć na nominację w kategorii Najlepsza Piosenka, gdyż na potrzeby filmu zostały skomponowane również nowe utwory. Świeże wersje kultowych dziś piosenek wypadają naprawdę dobrze, ale prawdziwy efekt „wow” wywołało u mnie wspomniane już wykonanie Be Our Guest oraz towarzysząca temu wizualna otoczka. Zachwyciło mnie to na tyle, iż mimowolnie uśmiech zagościł na mej twarzy i nie schodził przez dobrych kilka minut.
Pięknej i Bestii jednak daleko do idealnej produkcji. Moim głównym zarzutem, właściwie jedynym obok wyglądu Bestii, jest zwyczajne stanie w rozkroku między poważnym filmem a bajeczką dla dzieci. Twórcy całkiem sporo dodali historii od siebie, tworząc lub modyfikując niektóre wątki na bardziej poważne, ale przy tym nie zmienili materiału z pierwowzoru na tyle, by w pewnych momentach zwyczajnie nie zastanawiać się nad spójnością i sensownością wydarzeń na ekranie. Brak tu wyważenia, co koniec końców działa na niekorzyść filmu i jego odbioru.
Zapadła mi w pamięć pewna bardzo miła sytuacja. Mianowicie podczas spaceru wzdłuż krakowskiej Wisły, w rozkładzie mojej trasy pojawił się pomnik smoka wawelskiego, a przy nim – co nikogo pewnie nie dziwi – masa turystów, wypatrująca słynnego zionięcia ogniem. Gdy wyczekiwana chwila nadeszła, na twarzy stojącego niedaleko mnie dzieciaka, autentycznie pojawiła się ogromna, nieschodząca jeszcze przez długi czas po głównej atrakcji radość, którą w innej sytuacji można by nazwać nieco przesadzoną reakcją. Ale nie w tym wypadku. Dziecięca radość z małych rzeczy to coś, co naprawdę przydałoby się także i w dorosłym życiu, a o czym naprawdę łatwo zapominamy. Dlatego też jestem bardzo wdzięczny losowi, iż na seansie Pięknej i Bestii znowu mogłem być tym cieszącym się właściwie bez powodu dzieckiem. Kawał dobrego musicalu z nutką nostalgii i magii, którą może zapewnić tylko Disney.
Ocena: 8/10