„Piotruś Pan i Wendy” – recenzja filmu. Panie Piotrze, dorośnij Pan!

Już od dzisiaj na platformie streamingowej Disney+ zobaczyć można film „Piotruś Pan i Wendy”, który stanowi kolejną adaptację sztuki oraz późniejszej powieści J.M. Barriego. Czy jest to kolejna produkcja na zlecenie, zrealizowana z finansowych potrzeb wykorzystania potencjału znanej marki? A może to jednak dzieło, które powstało z potrzeby serca? W rolach głównych zobaczymy Alexandra Molony’ego, Ever Anderson, a także Jude’a Lawa. Zapraszam serdecznie do zapoznania się z naszą recenzją.

Wykalkulowana z biznesowym chłodem taktyka ekranizowania aktorskich remake’ów animowanej klasyki musi się zakończyć! Od kilku lat wytwórnia Walta Disneya regularnie spienięża nostalgię fanów unowocześnionymi wizualnie, ale pozbawionymi ducha wersjami filmów, na których wychowały się pokolenia. Tym samym studio dokonuje aktu autoagresji, szargając swoje własne dziedzictwo kulturowe. Cóż, jak to się mówi – pieniądze nie śmierdzą, a trzeba za coś opłacić rachunki. „Piotruś Pan i Wendy” jest jednak produkcją, której tylko z pozoru można przypiąć etykietę bezdusznego powrotu do znanej wszystkim opowieści. W rzeczywistości reżyser i współscenarzysta projektu, David Lowery, nie zrealizował wiernego remake’u filmu animowanego z 1953 roku, a raczej dokonał reinterpretacji powieściowego oryginału J.M. Barriego. Nie znajdziemy tu prób fanatycznego odtwarzania znanych scen rodem z „Pięknej i Bestii”, ale dużo twórczej swobody i nowego kontekstu dla historii wiecznego chłopca.

Obecność Lowery’ego za kamerą jest świadectwem tego, iż wytwórnia Myszki Miki musi być zadowolona ze współpracy z artystą. W 2016 roku stanął u sterów filmu przygodowego „Mój przyjaciel smok”, a sam reżyser niejednokrotnie wypowiadał się, że jest to jego najdojrzalsze dzieło. To o tyle zaskakujące, gdyż Amerykanin dotychczas dał się głównie poznać jako autor arthouse’owych, niszowych tytułów, poruszających tematy egzystencjalne („Ghost Story” lub „Zielony Rycerz. Green Knight”). Wypracowanie sobie wygodnej pozycji pod butem giganta przemysłu rozrywkowego jest zatem potwierdzeniem, nie tylko szerokości twórczych horyzontów Lowery’ego, ale również otwarcia na nowe wyzwania. Jego talent oraz ponowna kooperacja ze scenarzystą i producentem, Tobym Halbrooksem, okazały się niewystarczające, by wynieść film „Piotruś Pan i Wendy” ponad szeroko rozumianą poprawność. Chociaż twórcy starają się nadać opowieści o strachu przed dorastaniem nowego wydźwięku, to powód wizyty Piotrusia w pokoju Wendy jest nieczytelny, a świat przedstawiony jest magiczny tylko umownie.

Peter_Pan_02.jpg

Pora na osobiste wyznanie – kolejna adaptacja powieści Barriego napawała mnie lękiem na długo przed seansem. Nie jest to kwestia braku wiary w umiejętności ekipy odpowiedzialnej za produkcję – po prostu nigdy nie byłem fanem postaci Piotrusia Pana. Już nawet jako dziecko uważałem go za rozkapryszonego, aroganckiego przebierańca, który porywa nieletnich z ich łóżek w środku nocy. Jasne, charakter tytułowego bohatera jest kluczem do zrozumienia przekazu opowieści, ale podążanie za tak zapatrzonym w siebie protagonistą było dla mnie zawsze trudne do przeżycia. Największym darem dla niego od Davida Lowery’ego jest zatem łuk przemiany postaci. W klasycznej animacji Disneya wraz z rozwojem akcji nie zmienia się ani Piotruś, ani Kapitan Hak, a Wendy odrabia swoją lekcję o wchodzeniu w dorosłość, ale jest to niewielka rekompensata po przebytych doświadczeniach. Teraz postaci zasiedlające Nibylandię uczą się, rozwijają swoje relacje i zyskują świadomość na podstawie popełnionych błędów. Olbrzymią wartością jest wprowadzenie, nieobecnego w kreskówkowym oryginale, kontekstu znajomości protagonisty i Haka – intrygujący i pozwalający na zaognienie konfliktu wątek, który dał temu filmowi szansę na świeżą perspektywę.

Wśród czynników zasługujących na wyróżnienie na pewno warto wspomnieć o fantastycznej pracy kamery Bojana Bazelliego oraz niejednoznacznej i jednocześnie magnetyzującej kreacji Jude’a Lawa, wcielającego się w Kapitana Haka. Warto byłoby docenić również scenografię, gdyby nie ograniczona ilość lokacji… Jest to chyba największy zarzut wobec tej produkcji – Nibylandia portretowana jako magiczne miejsce, w którym można na zawsze pozostać dzieckiem nie jest w ogóle eksplorowana. Wiedza publiczności na temat bogactwa krajobrazu ogranicza się do dwóch klifów, groty, kryjówki Zaginionych Chłopców i statku pirackiego. Przez to ten fantastyczny świat wydaje się pusty, a świadomość o niezwykłości krainy jest automatycznie uzupełniana przez jej popkulturowe znaczenie. Zaczerpnięte z pierwowzoru motywy muzyczne w aranżacji Daniela Harta, wybrzmiewają z williamsowską swadą, co zarazem nadaje historii nowo przygodowego tonu, jak i budzi nachalne skojarzenia ze ścieżką dźwiękową do „Parku Jurajskiego”. „Piotruś Pan i Wendy” to film niespełniony – nie prezentuje żenującego poziomu obrazu „Piotruś. Wyprawa do Nibylandii” w reżyserii Joego Wrighta, ale również (mimo starań) nie nadaje aż tak innowacyjnej perspektywy dla bohatera niczym „HookSpielberga. Mimo dobrych myśli i wróżkowego pyłu – film Lowery’ego nie wzbija się zbyt wysoko.

Ocena filmu „Piotruś Pan i Wendy”: 3/6

 

zdj. Disney