„Renfield” – recenzja filmu. Szefowie wrogowie

W zeszły piątek, czyli 14 kwietnia 2023 roku, w repertuarze polskich kin pojawiła się nowa pozycja – film „Renfield” w reżyserii Chrisa McKaya. Twórca odpowiedzialny za „Wojnę o jutro” zrealizował, osadzoną we współczesnym Nowym Orleanie, niekanoniczną kontynuację historii o najsłynniejszym wampirze wszech czasów i jego słudze. W rolach głównych Nicholas Hoult, Awkwafina oraz Nicolas Cage w roli hrabiego Draculi. Portal Filmożercy.com zaprasza do zapoznania się z naszą recenzją!

Kulturowe ujęcie wampiryzmu nie jest obce dla Nicolasa Cage’a. W „Pocałunku wampira” z 1988 roku użyto znanego wizerunku i charakteru krwiopijcy w celu sportretowania prostej drogi do obłędu głównego bohatera. Aktor wykorzystał tę szansę, by dać koncert niepohamowanej ekranowej szarży, za którą później pokochał go cały świat. Teraz, po 35 latach, Cage nareszcie dostał szansę na wcielenie się w amatora posoki w jego bardziej konwencjonalnej i rozpoznawalnej postaci, czyli w samego Księcia Ciemności – hrabiego Draculę. Film „Renfield” uważany jest przez jego reżysera, Chrisa McKaya, za bezpośrednią kontynuację niekwestionowanego klasyka Toda Browninga z Bélą Lugosim w tytułowej roli. W swojej produkcji jednak, obiera zupełnie inny rejon tematyczny, a także nadaje historii dynamiczny, nowoczesny ton. Trwający 93 minuty seans pomieścił w sobie nie tylko próbę wiwisekcji niezdrowej współzależności, ale również bezpardonową, stylizowaną przemoc oraz garść mało wymagającej błazenady.

Podstawa fabularna, a zarazem główna myśl stojąca za ideą reinterpretacji bohaterów powieściowego pierwowzoru Brama Stokera jest przedstawiona już w pierwszych minutach filmu. „Renfield” to opowieść o toksycznej relacji. Protagonistę, czyli Roberta Montague Renfielda, poznajemy, gdy znajduje się na spotkaniu grupy wsparcia dla osób znajdujących się w trudnych, wyczerpujących emocjonalnie związkach. Głos z offu oraz krótka zbitka montażowa, nawiązująca do kadrów filmowego rodowodu tej historii, nakreśla kontekst jego znajomości z Draculą, a także implementuje lekki, przebojowy ton narracyjny. Konwencja ta zarazem czytelnie szkicuje źródło konfliktu, jak i daje publiczności obietnicę groteskowego horroru komediowego.

Renfield_02.jpg

Obrana taktyka działa jednak dwojako, nie pozwalając na pełną eksplorację wybranego stylu oraz intrygującej puli zagadnień, prowokujących do umieszczenia dobrze znanej w kulturze postaci w nowym kontekście. Interakcje między Renfieldem a jego Panem wydają się idealnym gruntem dla świeżej metody przełożenia tematów wampiryzmu psychicznego i relacji z osobowością narcystyczną na płaszczyznę kina grozy. Dodatkowo – McKay robi użytek z lore postaci Draculi, przez wykorzystanie jego nadprzyrodzonych umiejętności, w celu uwypuklenia technik manipulacji swoim zrezygnowanym sługą, wabionym wizją przyjaźni, siły oraz zrozumienia. Tak magnetyzujący koncept powinien otrzymać zdecydowanie więcej czasu ekranowego. W ostateczności razem ze scenarzystą obrazu, Ryanem Ridleyem, reżyser pozwala sobie jedynie na uprawianie taniej poppsychologii – pełnej uproszczeń, a także oczywistych wniosków.

Ścieżki na skróty nie są obierane wyłącznie w sferze odkrywania natury filmowego konfliktu, ale również w warstwie fabularnej. Motywacje policjantki, Rebeki Quincy, ostatniej sprawiedliwej w mieście bezprawia, która próbuje dopaść organizację, stojącą za śmiercią jej równie praworządnego ojca jest dotychczas największym scenariuszowym lenistwem roku. Na szczęście tam, gdzie tekst kuleje, aktorstwo często ratuje sytuację. Awkwafina, mimo ograniczonego pola manewru, ożywia postać Quincy naturalnym luzem, nadając jej zawadiackiego czaru, a Nicholas Hoult jako główny bohater (bądź antybohater) wzbogaca swoją filmografię o kolejną, solidną kreację. Niemniej – najjaśniejszym blaskiem na ekranie lśni Nicolas Cage, który doskonale bawi się ikoną słynnego wampira. Pozwala sobie na elementy ekspresji, ale nie wpada w nieokiełznany cykl aktorskiej akrobatyki, jednocześnie zachowując wyrazistość nawet w spokojniejszych scenach. Dracula Cage’a łączy w sobie megalomanię i elegancję, potrafiąc rozbawić widza nawet, gdy budzi wstręt.

Renfield_03.jpg

Chris McKay nie unika inscenizowania brutalnych scen akcji – trup ściele się gęsto, a ilość sztucznej krwi mogła stanowić znaczną część budżetu filmu. Kreatywne zgony w campowym kluczu zapewne zadowolą miłośników przerysowanej makabreski – szkoda zatem, że zostały zdominowane przez efekt pękających balonów z czerwoną cieczą. To samo dotyczy tempa i montażu, ponieważ obecne są tu elementy hiperaktywności, świadczące o tym, iż za kamerą stanął człowiek odpowiedzialny za „LEGO® Batman: Film”, ale całości zabrakło odrobiny twórczego szaleństwa. Na każdym kroku członkowie ekipy zdjęciowej udowadniają, że stać ich na więcej, lecz niestety – zadowalają się półśrodkami.

Scenariuszowe niedostatki oraz redukcja konsekwencji filmowych wydarzeń mogłyby być gwoździem do trumny „Renfielda”, ale szczęśliwie – namiastki świeżych pomysłów mogą okazać się kluczem do doświadczenia bezkolizyjnego seansu. O wrażenia estetyczne dba również dość efektowna charakteryzacja, a także skąpane w barwach przygaszonych neonów zdjęcia Mitchella Amundsena. Niezwykłe moce protagonisty są potwierdzeniem, że ekspansja kina superbohaterskiego próbuje wpłynąć na tereny należące do potworów z klasycznych horrorów. Motyw ten nie zajmuje jednak tak dużej przestrzeni, by całkowicie przyćmił najlepiej wypadający wątek filmu, jakim jest relacja hrabiego z jego sługą. Wystarczy wspomnieć sekwencję odwiedzin Draculi w wynajętej kawalerce Renfielda – portret toksyczności namalowany humorem, grozą i znakomitym aktorstwem. Gdy Hoult i Cage dzielą ze sobą ekran rodzi się magia… Szkoda jedynie, że ich wspólnych scen jest tak niewiele.

Ocena filmu „Renfield”: 3/6

 

zdj. Universal Pictures