
W nocy z drugiego na trzeciego marca w Dolby Theatre w Los Angeles odbędzie się dziewięćdziesiąta siódma ceremonia wręczenia Nagród Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej. Po raz pierwszy poprowadzi ją amerykański komik Conan O’Brien. Czego możemy spodziewać się po gali wręczenia popularnych Oscarów? Serdecznie zapraszam do analizy oraz omówienia tegorocznych nominacji.
Kino w 2024 roku zaliczyło nieznaczny spadek przychodów w odniesieniu do roku poprzedniego osiągając wynik przekraczający trzydzieści miliardów dolarów. Niepokojące, że tytułami przynoszącymi największe zyski okazały się w znacznej mierze kontynuacje animacji. Wśród dziesięciu najbardziej dochodowych produkcji jest ich aż pięć („W głowie się nie mieści 2”, „Vaiana 2”, „Gru i Minionki: Pod przykrywką”, „Mufasa: Król Lew” oraz „Kung Fu Panda 4”). Drugim najwyższym wynikiem roku poszczycić się może „Deadpool & Wolverine”. Prawie półtora miliarda dolarów wpływu spowodowało, że stał się on najbardziej dochodowym filmem z kategorią R (osoby poniżej siedemnastego roku powinny oglądać film wyłącznie w towarzystwie rodzica lub opiekuna) w historii. W światowym box office dobrze poradziły sobie nominowane za najlepszy film „Wicked” (miejsce piąte) oraz „Diuna: Część druga” (miejsce szóste). Rok ten dostarczył również kilku spektakularnych wtop. Wielką porażką okazała się kontynuacja „Joker: Folie a Deux” oraz autorskie „Megalopolis”.
Spoglądając na nominowane w tym roku tytuły, dwie sprawy rzucają się natychmiast w oczy. Po pierwsze wyraźnie widać, że Akademia kontynuuje trend i odważniej dopuszcza tytuły oraz artystów spoza Ameryki. Przykładem jest „I’m Still Here” czy „Emilia Perez”. „Emilia Perez” z trzynastoma wyróżnieniami pobiła dotychczasowy rekord ilości nominacji dla filmu nieanglojęzycznego, który należał do „Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka” oraz „Romy” (po dziesięć nominacji). Co więcej, ma szansę zostać nagrodzona największą liczbą statuetek w historii. Ten zaszczyt piastują obecnie aż trzy obrazy - „Ben Hur”, „Titanic” oraz „Władca Pierścieni: Powrót Króla”. Zdobyły one po jedenaście Oscarów. Po drugie, wreszcie dostrzeżone zostały produkcje z gatunku horroru. „Substancja” ma pięć nominacji (w tym za najlepszy film), „Nosferatu” cztery oraz jedną „Obcy: Romulus”.
Czerwona łuna spowiła niebo nad Los Angeles na początku roku za sprawą jednego z największych pożarów w historii Kalifornii. Zginęło co najmniej dwadzieścia osiem osób, płomienie zniszczyły ponad szesnaście tysięcy budynków oraz strawiły wiele hektarów terenu. Ogłoszenie nominacji do Oscarów było dwa razy przekładane i pojawiła się nawet wątpliwość czy w tym roku dojdzie do ceremonii. Sytuacja została opanowana, ale podejrzewam, że niewątpliwa tragedia będzie rezonowała podczas trwania gali.
O to czego możemy spodziewać się po poszczególnych kategoriach.
Najlepszy film dokumentalny
Eric Nyari otrzymał nominację zarówno w kategorii dokumentu pełnometrażowego („Dzienniki Black Box”) jak i krótkiego metrażu („Instruments of a Beating Heart”). Jest piątym dokumentalistą z podobnym dubletem w historii, a wyczyn ten ostatnio miał miejsce dwadzieścia lat temu. Charles Guggenheim w 1995 roku odebrał statuetkę za krótkometrażowe „A Time for Justice” przy jednoczesnej nominacji dla „D-Day Remembered”. Głównym faworytem tegorocznego zestawienia jest palestyńsko-izraelski kolektyw „Nie chcemy innej ziemi”. Dokument podejmuje kwestię zmagań mieszkańców osad Masafer Yatta znajdujących się w prowincji Hebron w Palestynie o zachowanie prawa i miejsca do godnego życia. Uniemożliwiają to ciągłe akty przemocy ze strony izraelskiego wojska oraz społeczności. Współpraca Basela Adry (palestyńskiego prawnika oraz dziennikarza) z Yuvalem Abrahamem (izraelskim dziennikarzem) jest silnym głosem sprzeciwu wobec brutalnych wyburzeń i wymuszeń eksmisji palestyńskiej ludności. Wydarzenia konkludujące dokument przypadają na październik 2023 roku, kiedy wybuch wojny między Izraelem a Hamasem zwrócił oczy całego świata na ogrom tragedii wynikającej z trwającego od dziesięcioleci konfliktu. Mimo zawarcia porozumienia o zawieszeniu broni w dniu dziewiętnastym stycznia tego roku sytuacja jest wciąż napięta, a wizja, aby w przyszłość spoglądać z nadzieją, daleka od realizacji. „Nie chcemy innej ziemi” został wyróżniony na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie, rodzimym Millenium Docs Against Gravity oraz uhonorowany przez Europejską Akademię Filmową. Kolejny powinien być Oscar.
Najlepszy film animowany
Pozycję animacyjnego hegemona potwierdza po raz kolejny Pixar. „W głowie się nie mieści 2” przyniosło amerykańskiej wytwórni już dziewiętnastą nominację za najlepszy film animowany (dotychczas aż jedenaście zwycięstw). Jest to tym bardziej imponujące, że przypada wyłącznie na dwadzieścia osiem stworzonych przez studio produkcji. Warto odnotować, że jedynie sześć filmów Pixara przeszło niezauważenie przez Akademię i nie otrzymało choćby jednej nominacji (są to „Buzz Astral”, „Auta 2”, „Auta 3”, „Uniwersytet Potworny”, „Dobry dinozaur” oraz „Gdzie jest Dory”). Druga część o centrum zarządzania nad emocjami dorastającej Riley, zyskała uznanie krytyków oraz publiczności. Recykling koncepcji, a także mniejszy ładunek emocjonalny przełożył się jednak na tytuł ustępujący wyśmienitemu pierwowzorowi i wątpię, by miał szansę na zwycięstwo. Zacięta rywalizacja toczy się między „Dzikim robotem”, a „Flow”.
Plasujący się w roli faworyta „Dziki robot” zdobył Saturna, Critics’ Choice, Złoty Laur Amerykańskiej Gildii Producentów Filmowych oraz dziewięć nagród Międzynarodowego Stowarzyszenia Twórców Filmu Animowanego (ANNIE). To już czwarta reżyserska nominacja Chrisa Sandersa, który dotychczas nie miał szczęścia podczas ceremonii. Oscara nie zapewniły mu „Lilo i Stich”, „Jak wytresować smoka” oraz „Krudowie”. Tym razem szansę ma na wyciągnięcie ręki. „Dziki robot” to wzruszająca i pełna ciepła przypowieść o rodzicielstwie, akceptacji oraz poczuciu przynależności. Na jej drodze stanąć może jedynie skromne łotewskie „Flow”. Kontemplacyjna odyseja pewnego kota, czerpiąca z konwencji platformowej gry wideo, zaskakuje pozbawioną wszelkich dialogów narracją, a także mistycyzmem kreowanego świata. Produkcja wyróżniona została przez National Board of Review, a także otrzymała Złoty Glob. Mimo że Akademia często lubi zaskakiwać i honorować bardziej niszowe animacje to sądzę, że tym razem zwycięży „Dziki robot”.
Najlepszy montaż
Co dość powszechne w przypadku kategorii montażu, każdy z nominowanych filmów ma równocześnie szansę na główną nagrodę wieczoru. Ta korelacja niesie za sobą w mojej opinii pewną przykrą konsekwencję. Całkowicie niezauważona została praca Marco Costy, który za dynamiczny i żywiołowy montaż filmu „Challengers” wyróżniony został chociażby Critics’ Choice. W 2022 roku Oscara za montaż filmu „Diuna” odebrał Joe Walker, wydawałoby się więc, że kontynuacja powinna zapewnić mu kolejnego. Niestety mimo wyróżnienia Satelitą jego również próżno szukać wśród nominowanych. W perspektywie powyższych wyborów, a także nietypowego terminu ceremonii przyznania nagród Amerykańskiego Stowarzyszenia Montażystów (14 marca), które jest zazwyczaj jednym z głównych prognostyków, niezwykle trudno przewidzieć tegoroczny werdykt. Sean Baker może zostać trzecim twórcą, który zdobył Oscara za montaż filmu, który wyreżyserował. Dotychczas takim osiągnięciem poszczycić się może jedynie James Cameron („Titanic”) oraz Alfonso Cuaron („Grawitacja”). Baker montował jednak „Anorę” samodzielnie, a w powyższych przypadkach za proces odpowiadała również grupa specjalistów. „Anora” może okazać się czarnym koniem. Gatunkowy pluralizm wymuszający na filmie zastosowanie zmiennej dynamiki narracji i perspektywy może znaleźć entuzjastów. Podejrzewam jednak, że główny pojedynek rozegra się pomiędzy „Konklawe”, a „The Brutalist”. Historia wyboru nowego papieża prowadzona w rytm niepokojącej muzyki Volkera Bertelmanna zapewnia wrażenie ciągłego napięcia i narastającego suspensu. Nick Emerson mimo mocno ograniczonej przestrzeni odpowiednio zestawia kadry i portretuje tarcia poszczególnych frakcji o władzę w Watykanie. Zupełnie innym rytmem prowadzony jest „The Brutalist”. David Jancso poświęcił dwa lata na montaż filmu. Praca z 700 terabajtami materiału przełożyła się na 215-minutową, filmową epopeję. Montażysta udźwignął ogromną odpowiedzialność wynikającą z potrzeby utrzymania zaangażowania widza przez tak długi czas projekcji. Zastosowano w niej choćby rzadko spotykaną, przerwę wplecioną w fabułę opowieści. Przed członkami Akademii niezwykle trudna decyzja. Zwycięzca może być tylko jeden i kierując się bardziej przeczuciem, niż pewnością obstawiam „Konklawe”.
Najlepszy dźwięk
Dwudziestą piątą nominację w karierze przynosi Andy Nelsonowi praca nad dźwiękiem do filmu „Wicked”. Tym samym ustępuje on jedynie Johnowi Williamsowi pod kątem ilości nominacji do Oscara wśród żyjących twórców (Willimas posiada ich aż pięćdziesiąt cztery). Nelson triumfował dotychczas dwukrotnie, w 1999 roku za „Szeregowca Ryana” oraz w 2013 za „Les Miserables: Nędznicy”. Mimo starannie zekranizowanej wersji musicalu, nie wróżę mu kolejnego zwycięstwa. Podejrzewam, że będzie to jedna z nagród pocieszenia dla filmu „Diuna: Część druga”. Przed trzema laty Oscara za dźwięk otrzymała część poprzednia. W tym roku, kontynuacja ma na swoim koncie wyróżnienie AMPS (The Association of Motion Picture Sound) - prestiżowej, branżowej nagrody środowiska dźwiękowców, a także Złote Szpule wręczone przez Amerykańskie Stowarzyszenie Montażystów Dźwięku (za montaż dźwięku: Efekty i imitacje dźwiękowe w filmie). Brak niespodzianki okaże się w tym wariancie w pełni zasłużony. Dźwięk stanowi kluczową rolę w kreowaniu Arrakis. Jest detaliczny oraz zniuansowany. Oddaje potęgę oraz skalę w trakcie ujeżdżania ogromnego czerwia, by za chwilę uchwycić lekki powiew wiatru poruszający ziarnkami piasku rozległej pustyni. Wzmacnia immersję i wprowadza widza w odpowiedni dla historii nastój.
Najlepsze zdjęcia
„Maria Callas” jest po zeszłorocznym „Hrabii” kolejnym filmem Pablo Larraina nominowanym wyłącznie w kategorii zdjęć. Jest to ogromna zasługa odpowiedzialnego w obu przypadkach, Edwarda Lachmana, który zdobył tegoroczną nagrodę Amerykańskiego Stowarzyszenia Operatorów Filmowych (ASC). W razie zwycięstwa, Lachman ma szansę zostać najstarszym wyróżnionym operatorem. Pozycja ta należy obecnie do Conrada L. Halla, który otrzymał pośmiertnie Oscara za zdjęcia do „Drogi do zatracenia”. W dniu gali miałby siedemdziesiąt sześć lat i dziewięć miesięcy (Lachman z końcem marca skończy siedemdziesiąt siedem lat). Sądzę, że do rekordu nie dojdzie, tak jak i nie podejrzewam, by kolejne wyróżnienie otrzymał Greig Fraser nominowany za „Diunę: Część drugą”. Część pierwsza zapewniła mu Oscara, a zarówno misternie skonstruowana scena otwarcia jak i kompletnie pozbawiona barw potyczka na arenie Giedi Prime odcisnęły znak w tegorocznym kalejdoskopie pamiętnych scen. Podejrzewam, że grono głosujących naznaczy tytuł piętnem kontynuacji, stroniąc od honorowania dwukrotnie bliźniaczego dzieła. Zwiększa to szansę „Nosferatu”. Stały współpracownik Roberta Eggersa, Jarin Blanschke swoimi mrocznymi kadrami odwołuje się do gotyku oraz romantyzmu. Skutecznie operuje światłem, by lawirować na granicy cienia.
Jak sam zaznacza, lubi bawić się oczekiwaniami widza, drocząc się z nimi przeciągniętymi ruchami kamery. Ma to doprowadzać do poczucia frustracji, które rozładowuje dopiero w odpowiednim momencie. „Nosferatu” otrzymało za zdjęcia Critics’ Choice. W tym roku trafiło jednak na godnego rywala. Zwiastuję, że nagroda przypadnie Lol Crawleyowi. Zdjęcia „The Brutalist” oddają monumentalność całości przedsięwzięcia. Dla zachowania ducha epoki oraz odpowiedniego uchwycenia architektury brutalistycznej skorzystano z formatu VistaVision opracowanego przez Paramount Pictures w 1954 roku i wykorzystywanego chociażby przez Alfreda Hitchcocka. Nie był to przy tym jedyny format jaki zastosowano do oddania kolejnych dekad obejmujących fabułę filmu. „The Brutalist” otrzymał za zdjęcia nagrodę BAFTA, a także wyróżnienia Stowarzyszeń Krytyków Filmowych z San Francisco, Florydy oraz Bostonu. Myślę, że kolejny będzie Oscar.
Interesujący materiał na którym Jarin Blaschke omawia realizację zdjęć do filmu „Nosferatu”:
Lol Crawley na temat zdjęć do filmu „The Brutalist”:
Najlepsze kostiumy
Amerykańska Gildia Kostiumologów nagrodziła trzy tytuły i to właśnie wśród nich należy upatrywać kandydata do zwycięstwa. Za najlepsze kostiumy w filmie kostiumowym uhonorowano „Nosferatu”, za film współczesny „Konklawe”, a za science fiction/fantasy „Wicked”. Jedynie nominacją pocieszyć się muszą „Gladiator 2” oraz „Kompletnie nieznany”. „Gladiator 2” zajął slot chyba wyłącznie z potrzeby odhaczenia przedstawiciela dużej produkcji historycznej. Film Jamesa Mangolda ma natomiast dużą szansę stać się największym przegranym tegorocznej gali. Przy aż ośmiu nominacjach nie wróżę mu finalnie żadnej statuetki. Żałuję, że nie dostrzeżono „Substancji”. Wyraziste, intensywne kolory strojów dodają produkcji drapieżności, a kanarkowy płaszcz Demi Moore na stałe zagości w kanonie pamiętnych kreacji. Jestem pod wrażeniem pracy Lindy Muir, która w „Nosferatu” pieczołowicie oddała ducha XIX wiecznej epoki. Ręczne szyte kostiumy poprzedziła rzetelną analizą charakterologiczną postaci. Objawia się to takimi szczegółami jak fakt, że gorset głównej bohaterki wiązany jest niestandardowo z przodu co fabularnie wynika z jej pozycji i braku posiadania pokojówki mogącej odpowiednio ją oporządzić. Również w sukniach Ellen Hutter oraz Anny Harding widać subtelne różnice dające wskazówki co do ich usytuowania.
Historyczny realizm może nie wystarczyć w starciu z ekstrawagancją i kreatywną ekspresją Paula Tazewella przy „Wicked”. Artyście zależało, aby stroje bohaterów były deklaracją ich osobowości. Poświęcił czas na analizę współczesnej mody pod kątem inkluzywności, aby uchwycić sposób w jaki ludzie wyrażają się poprzez ubranie. Rozumiejąc strukturę musicalu jako gatunku zależało mu, żeby kostiumy służyły jako przedłużenie ruchu aktorów podczas sekwencji tanecznych. Ogromne pole do popisu zapewnił mu kontrast ubierającej się na czarno, outsiderki Elfaby z pragnącą być zawsze w centrum uwagi Galindą. I to właśnie postać, którą odgrywa Ariana Grande pozwoliła zaprezentować pełne spektrum urzekających stylizacji. Tazawell za kostiumy do „Wicked” zgarnął już Critics’ Choice, BAFTA, a w momencie, w którym odbierze Oscara, stanie się pierwszym czarnoskórym kostiumologiem w tej kategorii (dwukrotnie Oscara odebrała afroamerykańska kostiumolożka Ruth E. Carter – „Czarna Pantera” oraz „Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu”).
Paul Tazewell na temat przygotowania kostiumów do filmu Wicked:
Najlepsze efekty specjalne
Jako wieloletni fan niezmiernie cieszę się z komercyjnego sukcesu filmu „Obcy: Romulus” i jego obecności wśród nominowanych. Reżyserowi Fede Alvarezowi zależało na wiarygodności, więc w wielu przypadkach z sukcesem stosował efekty praktyczne. Jednak tam gdzie zastosowano technologię cyfrową widać niedoskonałości. Szczególnie w słabej jakości CGI użytym przy przywróceniu do życia postaci Asha, co dopiero post produkcyjnie skorygowano na potrzebę wydania wersji VOD. Zasadniczo nie podejrzewam, by nagrody za efekty specjalne nie zdobyła „Diuna: Część druga”. Co prawda podczas ceremonii wręczenia nagród Visual Effects Society w głównej kategorii niespodziewanie zwyciężyło „Królestwo planety małp”, była to jednak jedyna nagroda dla tego filmu w czasie, kiedy Diunę wyróżniono w aż czterech kategoriach. Seria zresztą nigdy nie miała szczęścia do Oscarów. „Geneza planety małp” przegrała z „Hugo i jego wynalazkiem” (2012 r.), „Ewolucja planety małp” z „Interstellar” (2015 r.), a „Wojna o planetę małp” z „Blade Runnerem 2049” (2018 r.). Na korzyść filmu „Diuna: Część druga” świadczą również BAFTA, Saturn oraz Critics’ Choice.
Najlepsza scenografia
Bardzo zróżnicowana i silna kategoria. Tak samo jak w przypadku zdjęć, ze względu na powrót do wykreowanego już wcześniej świata, nie sądzę by nagrodę powtórnie miała otrzymać „Diuna”. Przyjrzenie się wyborom Amerykańskiej Gildii Scenografów nie przybliża mnie do uzyskania odpowiedzi, kogo wybierze Akademia. „Nosferatu” zdobyło nagrodę za najlepszą scenografię w filmie kostiumowym, „Konklawe” w filmie współczesnym, natomiast „Wicked” za tytuł fantasy. Nathan Crowley wyraźnie wyeksponował swoją pracę w „Wicked”. Na potrzebę ożywienia krainy Oz zarządził zasadzenie w Anglii dziewięciu milionów prawdziwych tulipanów. Czerpał z elementów architektury z całego świata, żeby zbudować ogromny plan zdjęciowy, przedstawiający szkołę magii. Jako inspiracja projektu biblioteki posłużyła mu nawet scena tańca Freda Astaire’a z „Królewskiego wesela”. Całość zwieńczył spektakularnym projektem szmaragdowego miasta. To już siódma nominacja dla tego scenografa (w tym pięć za filmy Christophera Nolana), która wierzę, że przyniesie mu wreszcie upragnionego złotego rycerza.
Materiał w którym Nathan Crowley z pasją opowiada o stworzeniu scenografii do filmu „Wicked”:
Najlepsza charakteryzacja
Z pewnością warto wspomnieć o charakteryzacji do filmu „Nosferatu”. Wizja Roberta Eggersa, choć silnie zakorzeniona w oryginalnej i znanej już historii, odważnie ingeruje w ukształtowaną dotychczas wizję wampira. Ogromnym wyzwaniem było umiejętne odejście od wyrytych w pamięci wizerunków Gary’ego Oldmana z „Draculi” Francisa Forda Coppoli, czy kultowych kreacji Maxa Schrecka lub Klausa Kinskiego. Hrabia Orlok posiada wszystkie cechy jakich widz spodziewa się po zimnokrwistym potworze, jednak z drugiej strony pozostaje wystarczająco tajemniczy i nowatorski, by intrygować i wzbudzać grozę. Oczywiście ogromna w tym zasługa odgrywającego postać Billa Skarsgarda, ale nie można przejść obojętnie obok wkładu charakteryzatorów. Nie mniejsze wzywanie stanowiło ożywienie magicznej krainy Oz wraz z jej mieszkańcami. Samo przygotowanie Cynthii Erivo do gotowości wejścia na plan trwało każdorazowo nawet do czterech godzin. Głównym wyzwaniem był nie tylko zielony kolor skóry Elfaby, lecz również sztuczne uszy, brwi oraz peruka. Amerykańska Gildia Charakteryzatorów wyróżniła „Wicked” dwiema nagrodami. Również dwa wyróżnienia otrzymała „Substancja”. Dodatkowo charakteryzacja przyniosła jej jeszcze nagrodę BAFTA, Saturna oraz Critics’ Choice. To właśnie w niej upatruję zwycięzcy. Pierre-Olivier Persin wspólnie ze swoją ekipą mogli popuścić wodze fantazji. Szalony scenariusz Coralie Fargeat pozwolił na transformację Demi Moore w potwora, a Margaret Qualley w popkulturowy ideał kobiecości. Zebrana kolekcja modeli, szczegółowo zrekonstruowanych manekinów, wykorzystanych protez czy odlewów z gipsu stanowi z pewnością niezwykłą, utrzymaną w klimacie danse macabre kolekcję, która mogłaby posłużyć za niecodzienną wystawę sztuki.
Najlepsza muzyka
Skomplikowana jest droga po tegorocznego Oscara w kategorii muzyki. Już na wstępie zdyskwalifikowany został soundtrack z filmu “Diuna: Część druga”. Wynika to z wytycznych regulaminu stanowiącego, że jedynie dwadzieścia procent ścieżki dźwiękowej mogą zawierać wykorzystane już wcześniej kompozycje. Nie powstrzymało to Hansa Zimmera przed zdobyciem Grammy za najlepszą ilustracyjną ścieżkę muzyczną w formach wizualnych, ale o Oscarze musi w tym roku zapomnieć. Kompletnie nie rozumiem natomiast pominięcia pracy Trenta Raznora oraz Atticusa Rossa. Muzyka do filmu „Challengers” była bezsprzecznie jednym z najlepszych filmowych soundtracków sezonu, co odzwierciedla przyznany jej Złoty Glob oraz nagroda Critics’ Choice. Tutaj regulamin nie stał już na drodze do nominacji, więc trudno stwierdzić, co kierowało decyzją grona decydentów.
Moim zdaniem kluczowy może być fakt premiery filmu, która przypadła na początkowy okres roku (26 kwietnia 2024). Niestety, celując w sezon nagród, tak odległy termin mógł spowodować, że tytuł zdążył ulotnić się z głów członków Akademii, a to drastycznie ograniczyło jego szanse. „Challengers” nie otrzymał finalnie żadnej nominacji mimo z pewnością ambitniejszych aspiracji (za pierwszoplanową rolę żeńską dla Zendayi, montaż, scenariusz oryginalny czy też najlepszy film). Wracając do faktycznie nominowanych sądzę, że będzie to rywalizacja „The Brutalist” z „Konklawe”. Volker Bertelmann dwa lata temu nadał ton wcześniejszemu dziełu Edwarda Bergera, „Na zachodzie bez zmian”, co zapewniło mu Oscara. Obydwie te kompozycje mają ze sobą wiele wspólnego, bazują na napięciu oraz niepokoju, cyklicznie szarpiąc agresywną struną. Choć jestem fanem Bertelmanna, tym razem stawiam na Daniela Blumberga i muzykę do „The Brutalist”. Jest nasycona melancholią. Oddaje ducha post wojennej traumy, ale uderza również w podniosłe tony wyrażające siłę dążenia do odrodzenia. Monumentalna ścieżka dźwiękowa zdecydowanie warta Oscara.
Krótki materiał o muzyce do filmu „The Brutalist”:
Najlepsza piosenka
Choć o Diane Warren pisałem już w tekście sprzed roku, nie mogę zacząć inaczej jak właśnie od niej. O to bowiem ta legendarna piosenkarka oraz autorka tekstów otrzymała szesnastą nominację w swojej karierze. Stała się tym samym samodzielną rekordzistką tej kategorii. Ballada „The Journey” z filmu “Batalion 6888” to jej ósmy rok z nominacją z rzędu. Co jeszcze bardziej zaskakujące, nigdy nie zwyciężyła (w 2022 roku została jednak upamiętniona Oscarem Honorowym). Tym samym, wraz z dźwiękowcem Gregiem P. Russellem, dzieli niechlubny rekord największej liczby indywidualnych nominacji bez wygranej. Elton John ma szansę dołączyć do elitarnego grona (tylko dziewięciu artystów) laureatów z trzema lub więcej Oscarami za piosenkę. Otrzymał dotychczas dwie statuetki („Can You Feel the Love Tonight” z „Króla Lwa” oraz „(I’m Gonna) Love Me Again” z „Rocketman”), a trzecią może zapewnić mu utwór „Never Too Late” z „Elton John: Never Too Late”. Szansa na to jest wątpliwa, gdyż przewiduję, że Oscar trafi do filmu „Emilia Perez”. Mi do gustu szczególnie przypadło śpiewane przez Selenę Gomez „Mi Camino”, jednak jestem świadomy, że głównym faworytem jest niezaprzeczalnie magnetyzujące „El Mal”. „Mi Camino” otrzymało Satelitę, ale już Critics’ Choice i Złoty Glob powędrowały właśnie do „El Mal”. Jednym z autorów tekstu piosenki jest sam reżyser, Jaques Audiard, dzięki czemu stał się on trzecią osobą nominowaną w kategoriach muzyki i reżyserii (poprzednio byli to Leo McCarey oraz Spike Jonze) oraz pierwszą, która dokonała tego wyczynu w tym samym roku.
„El Mal” z filmu „Emila Perez”. Muzyka: Clement Ducol oraz Camille. Słowa: Clement Ducol, Camille oraz Jaques Audiard:
Najlepszy film międzynarodowy
Niestety kolejny raz pominięta została polska produkcja. Komisja pod przewodnictwem Pawła Pawlikowskiego wybrała „Pod wulkanem” w reżyserii Damiana Kocura jako naszego kandydata. Nie zyskał on jednak wystarczającego uznania i nie zakwalifikował się do finałowej listy. Do nominacji było daleko, ponieważ tytuł nie pojawił się nawet na liście skróconej obejmującej zawężone piętnaście tytułów z osiemdziesięciu pięciu zgłoszonych do udziału. Pocieszenie może stanowić inny polski akcent. W wyścigu wciąż liczy się polsko-duńsko-szwedzka koprodukcja doskonale znanego rodzimej widowni Magnusa von Horna. „Dziewczyna z igłą” jest przede wszystkim pięknie sportretowana. Pracę operatora, Michała Dymka doceniono na festiwalu w Gdyni. Zdobył też Złotą Żabę na EnergeaCameraimage w Toruniu. Po cichu liczyłem na nominację za zdjęcia, ale niestety do tego nie doszło. Film to mroczna baśń i wyprawa do jądra ciemności ludzkiej natury.
Już sam tytuł koresponduje z fatalistycznym wydźwiękiem „Dziewczynki z zapałkami” Hansa Christiana Andersena. Nie jest to przyjemny seans, natomiast gorąco polecam się na niego odważyć. Interesującym wydarzeniem jest nominacja dla łotewskiego „Flow”. Stanowi trzeci przypadek w historii, kiedy animacja figuruje w kategorii filmu międzynarodowego. Wcześniej dokonały tego wyłącznie „Walc z Baszirem” (2009) oraz „Przeżyć” (2022). O rosnącym fenomenie tej kociej przygody niech świadczy fakt, że w tym roku zadebiutuje nawet gra planszowa bazująca na tej produkcji. Dwa tytuły, „Emilia Perez” oraz „I’m Still Here” mają również szansę na zdobycie Oscara za najlepszy film. Jest to dziesiąty oraz jedenasty przypadek filmu nominowanego w obu z tych kategorii (Finalnie główną nagrodę zdobył tylko „Parasite”). Ostatnie kontrowersje wokół francuskiej produkcji mogą zwiastować niespodziankę i zaskakujący wybór „I’m Still Here”, mimo wszystko obstawiam, że do takiego scenariusza nie dojdzie. „Emilia Perez” przeszła jak burza przez sezon nagród w kategorii filmu nieanglojęzycznego zdobywając Złoty Glob, BAFTA oraz Critics’ Choice. Nie powinna wykoleić się na ostatniej prostej.
Najlepszy scenariusz adaptowany
Trochę żałuję pominięcia „Diuny: Część druga”. Każdy kto zetknął się z książkami Franka Herberta wie, jak wielowarstwowa, skomplikowana i trudna do interpretacji jest jego proza. Odrobinę zaskakuje także absencja ekranizacji broadwayowskiego musicalu „Wicked”. Przyglądając się wyróżnionym widać, że postawiono raczej na bardziej subtelne i intymne historie. Przykładem może być „Sing Sing”. Film bazujący na prawdziwych wydarzeniach swoje źródło ma w artykule Johna H. Richardsona opublikowanym w magazynie Esquire w 2005 roku. Przedstawia on historię więźniów, którzy w ramach programu rehabilitacyjnego uczęszczają na warsztaty aktorskie. Poprzez sztukę starają się na nowo zdefiniować swoją tożsamość i odpowiednio ulokować energię oraz emocje. Jak konkluduje Richardson: „Sztuka leczy, slapstick ratuje, a mordercy mogą stać się komediantami”. W podobnym tonie społecznej odpowiedzialności rezonuje ekranizacja nagrodzonej Pulitzerem książki „Miedziaki” autorstwa Colsona Whiteheada. Tu także zaglądamy do zamkniętej placówki. Tym razem, aby skonfrontować się z niesprawiedliwością i szokującą prawdą o nadużyciach tam dokonanych. Scenariusz „Nickel Boys” zdobył Satelitę oraz nagrodę Amerykańskiej Gildii Scenarzystów za scenariusz adaptowany i ma realne szanse na Oscara. Spodziewam się, że wytrąci mu go Peter Straughan. Straughanowi kibicowałem w 2012 roku, kiedy jego wyśmienity skrypt „Szpiega” rywalizował (i przegrał) ze „Spadkobiercami”. Ekranizacja książki Roberta Harrisa nie jest może tak złożona, jak ówczesna adaptacja Johna Le Carre’a, mimo wszystko „Konklawe” to wciąż trzymający w napięciu pełnokrwisty thriller. Tekst utrzymuje tempo, racjonuje informacje i prowadzi do niespodziewanej puenty. Nie byłby to mój prywatny wybór, ale patrząc na Złoty Glob, BAFTA oraz Critics’ Choice myślę, że taki właśnie będzie ze strony Akademii.
Najlepszy scenariusz oryginalny
Przewrotna i ciężka do przewidzenia kategoria. Cieszę się, że wśród nominowanych (choć bez szans na zwycięstwo) znalazł się scenariusz „September 5”. Film rekonstruuje pracę dziennikarzy redakcji sportowej transmitującej olimpiadę w Monachium w 1972 roku, kiedy to palestyńska organizacja Czarny Wrzesień wzięła za zakładników członków izraelskiej drużyny. Mimo iż upłynęło wiele lat od tego wydarzenia, jest to wciąż bardzo aktualne studium dziennikarskiej etyki oraz odpowiedzialności. Pozbawiony efekciarstwa, reportażowy tekst dotykający istotnych i ważnych moralnie zagadnień. Iluzoryczne szanse ma Brady Corbet oraz Mona Fastvold za “The Brutalist”, których scenariusz w tym sezonie nagród dostrzegany był wyłącznie w gronach lokalnych stowarzyszeń krytyków. Czarnym koniem okazać się może napisana z pazurem „Substancja”. Mimo, że Akademia przeważnie stroni od posiadających korzenie w gatunku horroru filmów, to zdarzają się wyjątki. W końcu nie aż tak dawno, bo w 2018 roku Oscara za scenariusz do „Uciekaj!” odebrał Jordan Peele.
Na korzyść Coralie Fargeat działa również Złota Palma w Cannes oraz Critics’ Choice. Bliska wygranej jest „Anora”. Sean Baker napisał asymetryczną historię łamiącą gatunkowe kanony. Tradycyjną opowieść o Kopciuszku przepuścił przez bezduszną machinę kapitalistycznych czasów. Za najlepszy scenariusz oryginalny został wyróżniony przez Amerykańską Gildię Scenarzystów. Ta, choć nie zawsze spójna z Akademią, to najczęściej stanowi jej najistotniejszy prognostyk. Nie będzie to proste, ponieważ w stawce liczy się także Jesse Eisenberg. „Prawdziwy ból” to bardzo osobista podróż autora. Eisenberg przemyca tu wiele własnych przeżyć oraz doświadczeń. Opowiada o poszukiwaniu źródła własnej historii, o konfrontacji z przeszłością. Stawia pytanie, w jakim stopniu kształtują nas przeszłe pokolenia, a jak bardzo jest to kwestią wyłącznie samodzielnych decyzji. Wreszcie zderza ze sobą dwie jednostki, które funkcjonują na zupełnie innym poziomie wrażliwości i mimo że nie są w stanie ściągnąć z barków noszonego przez siebie krzyża, to wciąż walczą o scementowanie rodzinnej więzi. „Prawdziwy ból” wygrał za scenariusz oryginalny nagrodę im. Waldo Salta w Sundance, BAFTA, Independent Spirit, Satelitę i gorąco kibicuję, by dołożył Oscara.
Najlepsza aktorka drugoplanowa
Role drugoplanowe są w tym roku najbardziej przewidywalnymi kategoriami i ich los wydaje się już z góry przesądzony. Mimo wszystko kilka słów o wyróżnionych. Isabella Rossellini ma szansę zostać pierwszą Włoszką z Oscarem w tej kategorii. Może być również pierwszą w historii aktorką, która zdobyła Oscara powtarzając sukces swojej rodzicielki (matką Rossellini jest posiadająca trzy Oscary, Ingrid Bergman). W piątce nominowanych nie starczyło miejsca dla Elle Fanning, ale na szczęście znalazło się dla jej koleżanki z planu. Monica Barbaro z zaangażowaniem odegrała postać Joan Baez w „Kompletnie nieznanym” i zasłużyła na swoją szansę. Pełną tragizmu rolę udźwignęła w „The Brutalist” Felicity Jones. Choć na ekranie pojawia się relatywnie późno, to ma istotny wpływ na fabułę oraz emocjonalny ciężar całej historii. Nie spodziewałem się, że to kiedykolwiek powiem, ale oczarowała mnie swoim komediowym talentem Ariana Grande. Piosenkarka, po której nie oczekiwałem wielkich aktorskich umiejętności, skradła nie tylko moje serce, ale także każdą scenę w jakiej wystąpiła. „Wicked” to wielki popis zarówno jej głosu jak i nieskrępowanej energii. Liczę, że nie będzie to tylko epizod, ale początek ekranowej kariery. Są takie role, na które czeka się całe życie i dla Saldany taką właśnie szansą okazała się „Emilia Perez”. Aktorka kojarzona dotychczas głównie z kina rozrywkowego i serii takich jak „Avatar”, „Strażnicy Galaktyki” czy „Star Trek” musiała udźwignąć prowokacyjny ciężar wizji Jacquesa Audiarda. Taniec, śpiew oraz posługiwanie się językiem hiszpańskim to tylko wybrane elementy wyzwania z jakim zmierzyła się Zoe Saldana. „Emilia Perez” zapewniła aktorce praktycznie wszystkie nagrody tegorocznego sezonu. Musi być także i Oscar.
Najlepszy aktor drugoplanowy
Przed rokiem Kieran Culkin i Jeremy Strong na gali Złotych Globów rywalizowali ze sobą o pozycję najlepszego aktora w serialu dramatycznym dzięki rolom braci w serialu „Sukcesja”. Wątpię by podejrzewali wtedy, że na przestrzeni kilkunastu miesięcy przyjdzie im wspólnie ubiegać się o statuetkę złotego rycerza. Zaskoczyła mnie kreacja Jeremy’ego Stronga. Do „Wybrańca” podchodziłem bardzo sceptycznie. Wiem, że Ali Abbasi to żaden śmieszek, niemniej po filmie o Donaldzie Trumpie spodziewałem się przerysowanej karykatury porównywalnej do nieudanego „W.” Olivera Stone’a. Tymczasem wątek Roya Cohna jako mentora początkującego polityka oraz droga jaką przechodzi ta postać to najmocniejsza strona całej produkcji. Strong bezbłędnie kreuje wyrachowanie i bezwzględność amerykańskiego prawnika i prawdziwie wzrusza, kiedy jego bohater zdaje sobie sprawę z konsekwencji własnych czynów.
Do pierwszej ligi rolą w „The Brutalist” wraca Guy Pearce. Niełatwo jest zagrać w sposób tak stonowany postać równie antypatyczną oraz wyniosłą. Objawieniem jest dla mnie Yura Borisov, którego występ w „Anorze” uważam za fenomenalny. Jego Igor przyjmuje najczęściej rolę obserwatora. W samej postawie, spojrzeniu czy drobnych gestach potrafi wyrazić więcej niż barwnych dialogach. Pogodzony z zasadami panującego świata oraz stereotypem jaki do niego przylgnął, w swojej szczerości stanowi wyśmienity kontrast dla toczącej się wokół tragikomedii. Oscara zapewnił już sobie bez wątpienia Kieran Culkin za „Prawdziwy ból”. Podobnie jak Zoe Saldana, inkasował wszystkie kolejne nagrody. Benji’ego pierwotnie pragnął zagrać Jesse Eisenberg. Dopiero Emma Stone (producentka filmu) wyperswadowała mu ten pomysł, argumentując, że grając równie nieokiełznany charakter ciężko będzie mu równolegle wywiązać się ze wszystkich odpowiedzialności reżysera. Z pewnością była to trafna sugestia, Eisenberg znakomicie odnalazł się w neurotycznej roli Davida, a Culkin idealnie oddał ducha skomplikowanego, nieprzystającego do społecznych konwenansów, bezpośredniego i zagubionego kuzyna.
Najlepsza aktorka pierwszoplanowa
Osobny artykuł można by napisać o kulisach batalii o główną rolę kobiecą w tym roku. Fernanda Torres za “I’m Still Here” zdobyła Złoty Glob oraz Satelitę. Kiedy wydawało się, że może dojść do historycznego momentu i jako pierwsza brazylijska aktorka zdobędzie za główną rolę kobiecą Oscara, w sieci wypłynęły archiwalne materiały z satyrycznego programu „Fantastico”, w którym aktorka wystąpiła z pomalowaną na czarno twarzą. Na domiar złego jej konkurentka, Karla Sofia Gascon zarzuciła publicznie, że osoby z otoczenia Torres starają się zdyskredytować jej pracę oraz prowadzą negatywną kampanię przeciwko „Emilii Perez”. Całe to zdarzenie praktycznie pogrzebało szanse Fernandy Torres. Kontrowersje nie zdążyły ucichnąć, a przypomniano również historyczne tweety samej Gascon. Wypowiadała się ona w nich negatywnie na temat islamu, a także samej gali wręczenia Oscarów. Aktorka starała się bronić jednak przyjęła dość agresywną postawę. Nie skonsultowała jej również z przedstawicielami Netflixa, którzy na osobie Gascon mocno oparli całą kampanię reklamową filmu. Od aktorki (która mogła zostać pierwszą transpłciową laureatką w kategorii aktorki pierwszoplanowej) najpierw odcięła się koleżanka z planu Zoe Saldana, a następnie reżyser, Jacques Audiard. Ostatecznie wsparcie wycofał także Netflix, który zaprzestał finansowania jej kampanii. Przypadek ten może przynieść nieoczekiwane skutki. Jak bowiem doniósł portal Variety, Netflix zaczął rozważać wszczęcie procesu lustracji kont społecznościowych zatrudnianych przez siebie artystów, aby w przyszłości móc uniknąć podobnych sytuacji. Należy podkreślić, że wszystkie pięć filmów, za które nominacje otrzymały aktorki, ma szansę także w kategorii za najlepszy film. Nie zdarzyło się to od czterdziestu siedmiu lat (W 1978 roku nominowane były: Diane Keaton („Annie Hall”), Jane Fonda („Julia”), Marsha Mason („Dziewczyna na pożegnanie”), Anne Bancroft, Shirley MacLaine („Punkt zwrotny”)).
Ogromnym przełomem w karierze Mikey Madison jest rola w „Anorze”. Młoda aktorka sumiennie przygotowywała się do wymagającego wyzwania sportretowania striptizerki przez pięć miesięcy intensywnie ćwicząc taniec na rurze, którą zainstalowała w swoim własnym salonie. Dodatkowa praca nad dialektem oraz językiem rosyjskim uwiarygodniła jej postać, a wszystko to zaowocowało bardzo dobrym występem. Madison prezentuje zróżnicowany wachlarz umiejętności odnajdując się zarówno jako naiwna dziewczyna jak i waleczna lwica. Sprawdza się w konwencji humorystycznej oraz przekonuje w ujęciu dramatycznym. Nieprzypadkowo zdobyła National Board of Review za najlepszą rolę przełomową oraz nagrodę BAFTA. Czyni ją to obecnie jedną z głównych faworytek. Myślę jednak, że Hollywood uwielbia historie wielkich powrotów. Taki scenariusz idealnie spełnia Demi Moore. Aktorka w latach dziewięćdziesiątych świat kina miała u stóp, a większość filmów z jej udziałem stawała się przebojami. Sam wychowałem się między innymi na „Uwierz w ducha” czy „Ludziach honoru”. Oczywiście po tym okresie wciąż była aktywna zawodowo, ale coraz częściej bywały to występy epizodyczne lub mniej istotne. W momencie, w którym zaczęła rozważać zakończenie kariery na jej biurko trafił scenariusz „Substancji”. Scenariusz, który jakże celnie splata się z jej życiorysem. Zarówno Demi Moore jak i Elisabeth Sparkle są ikonami mającymi największe sukcesy dawno za sobą. Świat natomiast pędzi przed siebie nie szczędząc im prawdy o tym, że nie ma już dla nich miejsca, a ich czas przeminął. I ten spójny punkt wyjścia znajduje cudowne rozwidlenie między ekranem, a rzeczywistością. Demi Moore triumfuje tam, gdzie odgrywana przez nią postać ponosi klęskę. Udowadnia, że niezależnie od wieku, a także wbrew ograniczeniom, zawsze można osiągnąć sukces. Za swoją rolę w filmie „Substancja” otrzymała Złoty Glob, Saturna, Satelitę. Critics’ Choice oraz nagrodę Amerykańskiej Gildii Aktorów Filmowych i dopinguję, żeby za chwilę swoją pierwszą nominację zamieniła na Oscara.
Polecam wzruszającą oraz inspirującą przemowę Demi Moore podczas odebrania Złotego Globu za najlepszą aktorkę w komedii lub musicalu za film „Substancja”:
Najlepszy aktor pierwszoplanowy
Nie daję najmniejszych szans Colmanowi Domingo („Sing Sing”) oraz Sebastianowi Stanowi („Wybraniec”). Co ciekawe Stan miał w tym roku dwie dobre role, „Wybrańca” za którego został nominowany oraz „A Different Man”, za którego otrzymał Złoty Glob. Większe nadzieje towarzyszą Ralphowi Fiennesowi i Timothee Chalametowi. Fiennes jest już trzeci raz nominowany w karierze. Oscara nie zapewniła mu „Lista Schindlera” ani “Angielski pacjent”. „Konklawe” niestety powtórzy tę historię. Rola kardynała Lawrence’a jest poprawna, lecz nie na tyle charakterystyczna i wyrazista, by zagwarantowała mu nagrodę. Spotkałem się z wieloma słowami krytyki pod kątem Chalameta, które określają jego występ jako irytujący i manieryczny. Nie mogę się z tym zgodzić. Prawdą jest, że aktor niekiedy niebezpiecznie szarżuje jednak patrząc na człowieka, którego odgrywa, jest to usprawiedliwione. Bob Dylan zawsze potrafił polaryzować i nie inaczej stało się w przypadku jego biografii. Reżyser, James Mangold w „Kompletnie nieznanym” podobnie jak w „Spacerze po linie” zdecydował, że zamiast skorzystać z oryginalnych utworów, sami aktorzy wykonywać będą wszystkie piosenki. To nie lada osiągnięcie, że Chalamet potrafił oddać sprawiedliwość spuściźnie Dylana swoimi aranżacjami. Jeżeli zdobyłby Oscara, stałby się najmłodszym aktorem wyróżnionym w tej kategorii. Przewrotne, że rekord ten przypada osobie, z którą najprawdopodobniej przegra. Adrien Brody był od niego raptem o dziewięć miesięcy starszy, kiedy w wieku dwudziestu dziewięciu lat w 2003 roku odbierał Oscara za „Pianistę”. Teraz po dwudziestu dwóch latach za „The Brutalist” otrzyma go ponownie. Będzie to decyzja zdecydowanie słuszna. To wielka, wybitna i złożona rola. Co prawda, niedawno pojawiły się kontrowersje dotyczące wykorzystania sztucznej inteligencji w celu udoskonalenia wymowy niektórych dialogów w języku węgierskim, ale nie spodziewam się żeby wpłynęły na werdykt.
Najlepsza reżyseria
Nie jestem w stanie zrozumieć absencji Denisa Villeneuve’a. Żadne racjonalne argumenty nie są w stanie przekonać mnie, że Kanadyjczyk nie zasłużył na nominację za reżyserię „Diuny: Cześć druga”. Dla takich produkcji powstało kino i jest on jednym z nielicznych twórców, którzy wciąż skutecznie potrafią łączyć wartość artystyczną z czystą rozrywką. Spokojnie mógłby zająć miejsce Jamesa Mangolda. Drugi raz w historii nominowanych jest dwoje reżyserów z Francji, Jacques Audiard („Emilia Perez”) oraz Coralie Fargeat („Substancja”). Poprzedni raz taka sytuacja miała miejsce w 1975 roku. Wtedy byli to Francois Truffaut („Noc amerykańska”) oraz Roman Polański („Chinatown”). Jestem fanem Audiarda od czasów wciąż niewystarczająco docenianego „Rust and Bone”. Od pierwszej sceny „Emilia Perez” zauroczyła mnie koncepcją musicalowej opery mydlanej. Doceniam także wyrazistość i bezkompromisowość Fargeat. Przede wszystkim cieszę się, że kino gatunkowe tego rodzaju nareszcie znajduje uznanie w oczach Akademii. Swoje opus magnum nakręcił Brady Corbet. Siedem lat życia poświęcił na pracę nad „The Brutalist” i w mojej opinii stworzył dzieło kompletne. Przemyślane, wierne własnej wizji i świadome swoich aspiracji. Wreszcie niepokorne, bo jak sam reżyser zaznacza, usłyszał, że projekt nie ma prawa się udać, że jest niezdatny do dystrybucji, ponieważ nikt nie wybierze się na trzy i półgodzinny seans. Na całe szczęście postawił na swoim. Za reżyserię „The Brutalist” otrzymał Satelitę, BAFTA oraz Złoty Glob. Pragnąłbym, żeby otrzymał również Oscara. Może się tak jednak nie wydarzyć. Nagrodę Amerykańskiej Gildii Reżyserów Filmowych odebrał bowiem Sean Baker za reżyserię filmu „Anora”. Na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat tylko dwukrotnie wynik Gildii różnił się od finalnej decyzji Akademii. W 2013 roku DGA zwyciężył Ben Affleck („Operacja Argo”), a Oscara otrzymał Ang Lee („Życie Pi”), a w 2020 nagrodę Gildii przyjął Sam Mendes („1917”) natomiast Oscara Joon-ho Bong („Parasite”). Baker ma także szansę popisać się wyrównaniem wiekopomnego rekordu. Jeśli wygra każdą ze swoich czterech nominacji (montaż, scenariusz oryginalny, reżyseria, najlepszy film) to powtórzy wyczyn legendarnego Walta Disneya z 1954 roku. Oscara za reżyserię prawdopodobnie otrzyma, choć do końca będę miał nadzieję na niespodziankę i wybór Corbeta.
Najlepszy film
Nadszedł czas na wielki finał i najważniejszą nagrodę dla całej branży filmowej. Oscar za najlepszy film roku.
Już samo pojawienie się wśród nominowanych jest ogromnym sukcesem „I’m Still Here”. Reżyser Walter Salles po dziesięciu latach przerwy powrócił, aby przypomnieć o czarnych kartach z historii Brazylii, kiedy to kraj tonął w objęciach totalitarnej władzy wojskowego reżimu. „I’m Still Here” to opowieść o nieustępliwym dążeniu do sprawiedliwości. O kobiecie, która w obliczu tragedii znajduje w sobie pokłady motywacji i siły, by przywrócić nadzieję na lepsze jutro dla przyszłych pokoleń swojej rodziny. Salles z wyczuciem portretuje pełen życia i miłości dom Paivów oraz z pełną mocą dokumentuje jak ognisko domowego ciepła przeistacza się w pogorzelisko. Z wykorzystaniem tych kontrastów przestrzega jakie skutki niesie za sobą widmo bezwzględnej dyktatury.
Oscara nie zdobędzie „Kompletnie nieznany”. James Mangold podjął słuszne decyzje. Wymaganie od aktorów wykonywania piosenek dodało tytułowi autentyczności, a ograniczenie całej historii Dylana do wybranego okresu jego twórczości uwolniło tytuł z pułapki sztampowego filmu biograficznego. Pozwolił wybrzmieć charakterowi muzyka nie pozbawiając go przy tym charakterystycznej tajemniczości. „Kompletnie nieznany” jest filmem dobrym, ale nie posiada tej samej mocy co „Spacer po linie”, do którego nie sposób go nie odnosić. Najbardziej wymowne, że tytuł nabiera największych rumieńców, kiedy na ekranie pojawia się właśnie postać Johnny’ego Casha (koncertowo odegranego tym razem przez Boyda Holbrooka w miejsce Jaquina Phoenixa).
„Nickel Boys” wyróżnia się przede wszystkim ze względu na sposób prowadzenia fabuły. Akcję obserwujemy poprzez oczy bohaterów, co tworzy z nimi bardzo silną więź. Perspektywa charakterystyczna głównie dla pierwszoosobowych strzelanek wyśmienicie sprawdziła się w dramacie. Aż dziw, że operator Jomo Fray nie został także nominowany za zdjęcia.
Po wielkim sukcesie „Na zachodzie bez zmian” nazwisko niemieckiego reżysera Edwarda Bergera stało się jednym z gorętszych w Hollywood. Na swój kolejny film wybrał ekranizację powieści Roberta Harrisa, „Konklawe”. I można powiedzieć, że dowiózł. To bardzo sprawnie skrojony thriller z zapadającą w pamięć muzyką oraz porządnym aktorstwem, który ogląda się z przyjemnością. Większy problem następuje, kiedy po napisach końcowych włącza się myślenie. Wychodzi wtedy, że sama intryga jest łagodnie mówiąc lekko naciągana, a pod fasadą fachowej realizacji nie kryje się aż tak dużo wartościowej treści.
O duchu kina nowej przygody przypomniało mi „Wicked”. Mimo, że lubię gatunek musicali, to przed premierą podchodziłem do tytułu dość sceptycznie. Obserwując kolorowe materiały promocyjne założyłem, że będzie to tytuł skierowany raczej wyłącznie do najmłodszej widowni i jako osoba spoza grupy docelowej, nie dopatrzę się w nim niczego interesującego. Muszę przyznać, że myliłem się znacząco, a „Wicked” okazało się pełnym magii i serca wzruszającym spektaklem. Tytuł zgrabnie wypełnia lukę nostalgii za produkcjami pokroju Harry’ego Pottera i doskonale sprawdza się na rodzinny seans, na którym miło spędzą czas zarówno dzieci jak i dorośli. Warto zaznaczyć, że sceniczna wersja spektaklu w polskim przekładzie będzie miała premierę w warszawskim teatrze Roma już piątego kwietnia tego roku.
Drugim musicalem z szansą na główną nagrodę wieczoru jest „Emilia Perez”. Dwukrotne pojawienie się tego gatunku filmowego wśród nominowanych za najlepszy film miało ostatnio miejsce w 1969 roku. O Oscara ubiegały się wówczas „Oliver!” oraz „Zabawna dziewczyna”. „Emilia Perez” ujęła mnie swoim pomysłem. Już sama koncepcja opowieści o szefie meksykańskiego kartelu, który decyduje się na zmianę płci jest ryzykownym punktem wyjścia, a wpisanie go w ramy musicalu zakrawa o szaleństwo. Siedemdziesięciodwuletni Audiard nakręcił elektryzujący oraz niebanalny obraz. W dobie masowego odtwórstwa oraz ciągłego recyklingu tematów pragnąłbym więcej tak odważnych produkcji. Doceniam, że film zdobył Złoty Glob za najlepszą komedię lub musical, a także nagrodę Jury w Cannes.
Pozostając przy produkcjach wymykających się kanonowi, brawa dla Akademii za uwzględnienie w nominowanej dziesiątce „Substancji”. Coralie Fargeat dostarczyła film żywcem wyjęty ze stylistyki kina Davida Cronenberga. Odrażający body horror będący zarazem satyrycznym komentarzem na temat współczesnych mediów i eksponowanej przez nie seksualności. Potrafi być groteskowy, brutalny i odpychający, ale znajduje również przestrzeń do głębszych rozważań o przemijaniu, alienacji osób starszych czy potrzebie samoakceptacji.
Historię Paula Atrydy kontynuuje Denis Villeneuve. „Diuna: Część druga” wiernie trzyma się reguł oraz świata zaprezentowanego w poprzedniej części. Ponownie imponuje realizacyjnym rozmachem i dbałością o szczegóły. Wprowadza nowych bohaterów i odpowiednio rozwija to fantastyczne uniwersum. Oddaje ducha powieści Herberta i zgodnie z jego zamierzeniem kreśli genezę narodzin religijnego fanatyzmu. Już nie mogę doczekać się na konkludującego filmową trylogię „Mesjasza Diuny”.
Na koniec dwa filmy, z których tylko jeden ma szansę przechylić szalę na swoją korzyść. „Anora” oraz „The Brutalist”.
Sean Baker uszył swoją historię z wydawałoby się niepasujących elementów. Początek to romantyczna bajka o współczesnym Kopciuszku, który klub ze striptizem zamienił na luksusową posiadłość. I kiedy wydaje się, że czeka nas kolejna podnosząca na duchu opowieść o miłości ponad klasowymi podziałami, a w głowie przyjemnie kołaczą myśli o „Pretty Women”, reżyser wkłada kij w szprychy. Stylistyczna wolta skutkuje całkowitą zmianą tonu, a fabuła kieruje się w stronę pełnego absurdów i czarnego humoru kryminału. Wreszcie ostatni akt jest już rasowym dramatem, który każdy może zinterpretować po swojemu. „Anora” zdobyła Satelitę za najlepszą komedię lub musical, Złotą Palmę w Cannes, Critics’ Choice za najlepszy film oraz Złoty Laur Amerykańskiej Gildii Producentów Filmowych. Szczególnie ta ostatnia nagroda stawia ją w pozycji głównego faworyta. W ostatnich pięciu latach tylko raz produkcja wyróżniona Złotym Laurem nie otrzymała później Oscara (w 2020 Oscara zdobył „Parasite” zamiast wyróżnionego Złotym Laurem „1917”). Na podobne odstępstwo liczę także tym razem. Nie dlatego, że uważam „Anorę” za film niegodny, wręcz przeciwnie, jeżeli wygra nie będzie to w żaden sposób decyzja niezrozumiała.
W mojej opinii zwycięstwo należy się po prostu „The Brutalist”. Dzieło Brady Corbeta przypomina mi „Ziemię obiecaną” Andrzeja Wajdy. Jest pomnikiem postawionym przez świadomego artystę. Arcydziełem, które powstaje być może raz na dekadę. Dopracowanym w każdym najmniejszym aspekcie sztuki filmowej i podporządkowanym w pełni tej wizji. Opowiada o wielkiej Ameryce, lecz nie boi się jej równie mocno krytykować. Ale przede wszystkim jest o ludziach. Ludziach napiętnowanych traumą koncentracyjnych obozów. Emigrantach, którzy zmuszeni są zacząć od nowa. Znaleźć swoje miejsce na ziemi oraz nieustająco – mimo zakończenia wojny - walczyć o godność. Udowadniać na każdym kroku próżnym dorobkiewiczom swoją wartość i znosić lekceważące, wywyższone spojrzenia niezależnie od posiadania wyższego wykształcenia. Brutalizm pochodzi od francuskiego słowa brut co oznacza surowy, dziki, nieokrzesany. W architekturze odnosi się do nieobrobionego betonu używanego w budownictwie. Styl ten krytykowany jest za dehumanizację, brzydotę oraz ograniczoną funkcjonalność. Corbet świadomie korzysta z tej symboliki, by za jej pomocą ukazać tragizm powojennego pokolenia.