Książkowe i komiksowe adaptacje filmów i gier ze świata „Star Wars” mają bogatą historię. Było już chyba wszystko – wierne przekłady, poszerzanie materiału źródłowego czy nawet zupełnie nowe historie, które z oryginałem łączyło raptem kilka scen. Jak na tym tle wypada „Star Wars. Mandalorianin”? Przekonajcie się!
Nie jestem wielkim miłośnikiem serialu o przygodach Dina Djarina i Grogu. Nie można też mnie nazwać entuzjastą historii o wojownikach/łowcach nagród w charakterystycznych hełmach z wizjerem w kształcie litery T. Mimo to „Star Wars. Mandalorianin” był jednym z bardziej oczekiwanych przeze mnie komiksów. Zwyczajnie ciekawiło mnie, którą drogą podąży Rodney Barnes. Czy ponownie otrzymam opowieść wzbogaconą o nieznane wcześniej momenty, jak miało to miejsce w przypadku „Ataku klonów” wzbogaconego przez Henry’ego Gilroya o sceny usunięte z kinowej wersji filmu? A może powtórzy się sytuacja z adaptacją „The Force Unleashed II”, gdzie Haden Blackman zaprezentował zupełnie nową perspektywę na wydarzenia znane z gry? Cóż, ze smutkiem stwierdzam, że Barnes wybrał inne rozwiązanie i przygotował produkt najgorszy z możliwych, niedający nic od siebie i będący tylko skrótową wersją jednego ze sztandarowych widowisk Disney+.
Mandalorianin Din Djarin na co dzień robi to, co Mandalorianie robią najlepiej. Zarabia na poszukiwaniu i wyłapywaniu istot, za których głowy wyznaczono całkiem spore sumki. Podczas jednej z misji natrafia na najlepiej sprzedającego się pluszaka w historii zabawek Star Wars… Wróć! Natrafia na tajemnicze Dziecko. Maluchem interesują się przedstawiciele dawnego Imperium, inni łowcy nagród oraz sam Djarin. Ten ostatni wbrew wszystkim postanowił zaopiekować się swoim niedawnym celem. Czy za tą decyzją stał nagły przypływ ojcowskich uczuć, a może Din dostrzegł w Grogu odbicie siebie (to jest sieroty, którą przygarnął Mandalorianin)? Trudno stwierdzić. Bohater mało mówi, jego oblicze ciągle skryte jest pod hełmem, a na dodatek scenarzysta postanowił pozostawić go jeszcze bardziej papierowym i pozbawił jakiejkolwiek cząstki, jaka mogłaby uczynić z niego postać z krwi i kości.
W finale trzeciego odcinka serialu Din, spoglądając na przelatującego obok Paz Vizslę, zadziornie i z lekką domieszką zazdrości stwierdza, że pewnego dnia on też będzie mieć plecak odrzutowy. Za pomocą tej krótkiej sceny ładnie powiedziano nam co nieco o jego charakterze i celach. A jak ta scena wypadła w komiksie? Widzimy tylko milczący hełm i nic więcej. Żadnej chmurki wypełnionej literkami, żadnego kadru ukazującego wyobrażenie Dina z plecakiem. Nic. Tylko hełm. I jak doskonale rozumiem, że jakieś fragmenty musiały zostać skrócone, to czy tamto trzeba było zaprezentować oszczędnie, wykorzystując przestrzeń. W końcu na cały odcinek przypadał tylko na jeden zeszyt. Niemniej jest tu miejsce na dymek. Dziwi i smuci ta decyzja o pozbawieniu opowieści czegoś, co choć w minimalnym stopniu pomogłoby w lepszym przedstawieniu tytułowego bohatera.
Od strony wizualnej „Star Wars. Mandalorianin” prezentuje się całkiem przyzwoicie. Co prawda stylu artysty nie mogę nazwać unikatowym czy wpadającym w oko, ale mimo to komiks ogląda się przyjemnie. Tła większości kadrów nie porażają pustkami, rysunki są czytelne, bohaterowie zazwyczaj przypominają swoje pierwowzory, a jakby tego było mało, to jeszcze Georges Jeanty dobrze radzi sobie ze scenami akcji i opowiadaniem obrazem. Widoczne na tylnej okładce hasło PEŁNA AKCJI ADAPTACJA SERIALOWEGO HITU jest wyjątkowo trafnym podsumowaniem omawianej pozycji. Na wielu planszach nie uświadczymy dialogów, ale za to strzelanin, pojedynków czy upływających w milczeniu działań tu nie brak i Jeanty ukazał je całkiem nieźle.
„Star Wars. Mandalorianin” jest tytułem, po który przede wszystkim powinny sięgnąć osoby nieznające serialu. Jeśli produkcja z Pedro Pascalem w roli głównej jest Wam obca, ale z jakichś powodów postanowiliście przeczytać komiks, to nie powinniście żałować tej decyzji. To całkiem przyjemna wyprawa do odległej galaktyki. Wiedza na temat uniwersum czy wcześniejszych pozycji jest zbędna, wystarczy sama znajomość filmów, więc może to być dobry punkt do rozpoczęcia przygody z historiami obrazkowymi spod znaku „Star Wars”.
Pozostałym osobom adaptacja pierwszych czterech odcinków Mandalorianina nie ma za wiele do zaoferowania. Mało tego, zupełnie niepotrzebnie część wydarzeń została tu zubożona. W przeciwieństwie do przywołanego na początku „Ataku klonów”, za dwadzieścia lat najprawdopodobniej nie będę rozmyślać o tej pozycji. Ba, zapewne wrócę do niej myślami (i wyłącznie myślami) tylko dwa razy. Pierwszy, gdy do sprzedaży trafi polska wersja mangi opartej o hit z Disney+, a po raz drugi wspomnę recenzowany komiks, gdy w przyszłym roku Egmont wyda kontynuację przygód Dina Djarina i Grogu. Za dużo jest dobrych opowieści i ciekawych adaptacji (również ze świata „Star Wars”) czy komiksów w ogóle, by skupiać się na tych mniej udanych.
Oceny końcowe komiksu „Star Wars. Mandalorianin”
Oceny przyznawane są w skali od 1 do 6.
*Przystępność – stopień zrozumiałości komiksu dla nowego czytelnika, który nie zna poprzednich albumów z danej serii lub uniwersum.

Specyfikacja
|
Scenariusz |
Rodney Barnes |
|
Rysunki |
Georges Jeanty |
|
Oprawa |
miękka ze skrzydełkami |
|
Druk |
Kolor |
|
Liczba stron |
136 |
|
Tłumaczenie |
Jacek Drewnowski |
|
Data premiery |
28 czerwca 2023 |
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza komiksu.
zdj. Egmont / Marvel