„The Grudge: Klątwa” – recenzja filmu

Od piątku, na ekranach kin oglądać możecie nową wersję japońskiego horroru „The Grudge” w reżyserii Nicolasa Pesce'a. Czy faktycznie jest tak źle, jak wieszczyli zagraniczni krytycy? Kontynuując koszmarne kinowe doświadczenia tego weekendu, my też już film mieliśmy okazję zobaczyć i zapraszamy Was do lektury recenzji.

Spacerując kiedyś po Krupówkach, zdarzyło mi się wpaść na dom strachów ulokowany w mieszkaniu na tyłach starej kamieniczki. Ulegając presji towarzystwa marzącego o wstrząsającym doświadczeniu w Zakopanem, wpłaciłem kasjerowi żądaną kwotę i wraz z grupą udałem się za transparentny całun kryjący wnętrze niewielkiego apartamentu. Szybko okazało się, że „dom strachów” to określenie nieco na wyrost. Atrakcja sprowadzała się bowiem do powolnego przedostawania się z jednego zaciemnionego pomieszczenia do drugiego, podczas gdy po biegnącym równolegle korytarzu zasuwał organizator z maską psychopaty i zdezelowaną piłą mechaniczną. Doświadczenie nie należało do przerażających — było za to bardzo męczące i wkurzające. Zwłaszcza gdy przeszliśmy do fazy drugiej, tj. konfrontacji twarzą w twarz z obłąkanym organizatorem miłosiernie wieszczącym w komicznym falsecie, że „pozabija nas i nawet nie będziemy zdawać sobie z tego sprawy”. Dlaczego o tym opowiadam? Cóż, dlatego, że nowe „The Grudge” jest trochę jak to miejsce — najpierw podprowadza Wam z portfela 15 złotych obiecując dreszcze i emocje, a później oblepia żenującym pokazem, który ma tyle wspólnego z autentyczną grozą, co wystawa maszyn rolniczych. Film Nicolasa Pesce’a jest zły. Nie. Jest fatalny. Mówiąc szczerze, to nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem okazję zobaczyć na wielkim ekranie coś równie marnego i bezdusznego. A zaznaczam, że dwa dni wcześniej byłem na „Kotach”.

Nawiedzony dom, samotna matka-policjantka, niewyjaśnione zabójstwa z przeszłości – oto trzy zasadnicze elementy fabuły nowego „The Grudge: Klątwa”. Film Pesce’a niby miał być remakiem filmu z 2004 roku, a skończył jako coś, co nazywamy sidequelem, opowieścią poboczną, choć rozgrywającą się w tym samym uniwersum, co jej poprzednicy. Na podobieństwo tychże właśnie, „Klątwa” próbuje namieszać nieco w prostolinijnym porządku wydarzeń — rozwój głównej części fabuły raz po raz wstrzymują rewelacje odkrywane przez główną bohaterkę w sprawie śmierci poprzednich lokatorów feralnego domu. W tylko jednym z półwątków, widzowie odnajdą jednak namiastkę obiecującej opowieści, a nawet wówczas nie odnajdą jej na długo — Pesce bowiem nie szczędzi czasu, by wyrzucić ją za okno. Wspólny mianownik kilku wtasowanych w niechronologiczną narrację wątków, reżyser próbuje zresztą ustalić na kształt „Nawiedzonego domu na wzgórzu”. Domostwo ma w pewnym sensie łączyć wszystkich nieszczęśników, którzy postawili w nim nogę, losy każdego z nich zostają splątane w chwili przekroczenia progu. Dość będzie jednak powiedzieć, że Pesce robi to nieudolnie, do natury domu nawiązuje w dwóch kluczowych momentach filmu, całość swojej narracji opiera na jednej po drugiej sekwencji skradania po korytarzach, wieńczonej nienatchnionym jumpscare'em, a każdy element charakteryzacji postaci służy u niego wyłącznie jako kosmetyczny wypełniacz do półtoragodzinnej miernoty, która kończy się tak, jak się zaczyna – rozczarowującym zwrotem akcji, który widać z kilometra (tylko że w wyobraźni wyglądał nieco lepiej).

the-grudge-2020.jpg

Tak naprawdę niewiele można o „Klątwie” powiedzieć poza tym, że widzieliśmy ten film już tuziny razy. Film Pesce’a to kolejna „Zakonnica” i „Annabelle”, następne „The Rings” i nic ponad „Sinister 2”. Wszystkie z powyższych pokrótce zarysowują tylko to, co niezbędne, by ich bohaterów odróżnić od rekwizytów scenografii. Każdy z protagonistów ściera się z coraz to dziwniejszymi okolicznościami, z których, ku narastającej frustracji widowni, nie jest w stanie wyciągnąć wniosków. Każdy film większość metrażu spędza w zaciemnionych przedpokojach, przed lustrami i w nieoświetlonych piwnicach. Wiemy też, że na końcu niemal wszystkich sekwencji czeka sztampowe wyciszenie dźwięków, po którym narracja atakuje zmysły niczym filmik-pułapka na YouTube. „The Grudge: Klątwa” naturalnie też to wszystko ma i nie ma w tym już nic śmiesznego i nic rozgrzeszającego. Główna bohaterka, której imienia nie pamiętają ani widzowie, ani prawdopodobnie nawet sam film, włóczy się od jednej lokalizacji do drugiej podług pociętego montażu, a mistyczna Klątwa objawia się tylko w pojedynczych, nienaturalnie nagłośnionych ujęciach z rodzaju „mrugnij, a nie zauważysz”. Nie jest to film, który się fajnie ogląda, ani film, który się fajnie krytykuje. Fajnie (i nietrudno) się o nim wyłącznie zapomina.

Podsumowanie

Ostatecznie, nowe „The Grudge: Klątwa”, sygnowane nazwiskiem Sama Raimiego (sic!), jest frustrującą stratą czasu, a zarazem niezmierzającą nigdzie, nienatchnioną zlepką każdej kliszy z repertuaru kina grozy, o jakiej w życiu słyszeliście. Wszystko wskazuje jednak, że mimo nieistniejącej wartości artystycznej film Nicolasa Pesce'a ściąga do kin miliony widzów, a ponieważ tę konkretną Klątwę można ubić tylko nie napychając jej kieszeni, to możemy być pewni, że niczym bezlitosny autotematyczny żart, ten konkretny tasiemiec nieraz jeszcze powróci, by nawiedzać nasze złe sny i nasze portfele.

Ocena końcowa: 1/6

źródło: zdj. Sony Pictures