W piątek do polskich kin zawita film „Top Gun: Maverick”, w którym Tom Cruise po 36 latach przerwy ponownie wzbije się w przestworza jako pilot Pete „Maverick” Mitchell. Jak wypada kontynuacja kultowej produkcji Tony’ego Scotta z 1986 roku? Sprawdźcie naszą recenzję.
Mimo że po przeszło trzech dekadach od premiery pierwszy „Top Gun” odrobinę przyrdzewiał, to nie można odmówić mu statusu kultowego widowiska, które jako jedne z pierwszych przychodzi nam na myśl, kiedy wyobrażamy sobie ikoniczne dzieła kina rozrywkowego lat 80. ubiegłego wieku. Podniebne wyczyny Cruise’a i oblane słonecznym splendorem Miramar zapadło w pamięci nawet niedzielnym widzom i do dzisiaj to właśnie rola Mavericka pozostaje jedną z najbardziej rozpoznawalnych kreacji Toma Cruise’a, który przecież na brak wyrazistych ról nie mógł w kolejnych latach narzekać. „Top Gun” był filmem przełomowym zarówno dla nieodżałowanego Tony'ego Scotta, któremu otworzył drzwi do hollywoodzkiej kariery, jak i samego Cruise'a, który ugruntował nim nabierającą rozpędu karierę i zaczął z większym zainteresowaniem spoglądać w kierunku podnoszących poziom adrenaliny widowisk akcji. Panowie spotkali się ponownie na filmowym planie cztery lata później przy okazji produkcji „Szybki jak błyskawica”, kiedy zamienili myśliwce na pędzące bez opamiętania samochody w wyścigach NASCAR, ale do ich trzeciego wspólnego projektu miało dojść dopiero po ponad 20 latach właśnie przy okazji „Top Gun 2”. W 2012 roku Scott i Cruise spotkali się, aby wyznaczyć kierunek dla kontynuacji, o którą od dłuższego czasu zabiegali włodarze wytwórni Paramount Pictures, ale, jak wiemy, wszystkie plany Scotta zostały drastycznie zniszczone przez samobójstwo reżysera. Gwiazdor „Mission: Impossible” nie chciał jednak zrezygnować z realizacji drugiej części przygód Mavericka i pragnąc oddać hołd zmarłemu reżyserowi, uczynił z nakręcenia filmu niemal sprawę honorową. O tym, jak silnym sentymentem Cruise darzy film z 1986 roku świadczy już segment początkowych napisów będący wręcz kalką openingu pierwszego „Top Guna” – jeśli po usłyszeniu „Danger zone” pobrzmiewającego w rytm startujących myśliwców na Waszych twarzach pojawi się szeroki od ucha do ucha uśmiech i wrażenie powrotu do lat dzieciństwa, to możecie być pewni, że jedno i drugie pozostanie z Wami już do końca seansu. To bowiem dopiero początek hołdowania oryginałowi. Joseph Kosinski nie czuje nawet najmniejszych oporów przed sięganiem po inne znane elementy z filmu Scotta, zarówno w sferze fabularnej, jak i realizacyjnej.
Pete „Maverick” Mitchell mimo przeszło trzech dekad doświadczeń niewiele się zmienił. Nadal pozostaje równie szlachetny, co lekkomyślny i na nic zdają się kolejne lekcje wymierzane mu przez najważniejszych oficjeli amerykańskiej armii. Swoją ostatnią niesubordynację Mitchell przypłacił zesłaniem do testowego oddziału Marynarki próbującego stworzyć przełomowy myśliwiec mający pokonać barierę dziesięciu machów. I tym razem niezdrowa wręcz chęć przekraczania kolejnych barier okazała się gwoździem do wojskowej kariery bohatera. Cały czas nad Maverickiem czuwa jednak stary druh Admirał Tom „Iceman” Kazansky (Val Kilmer), który mimo kolejnych niepowodzeń ciągle dostrzega w swoim dawnym przeciwniku potencjał i chce, aby to właśnie on odpowiadał za wyszkolenie specjalnego zespołu pilotów. Grupka dwunastu elitarnych członków szkoły TOP GUN wyznaczona została do wykonania misji, która nomen omen już z założenia należy do tych niemożliwych, ale, jak nauczyło nas doświadczenie, dla Cruise nie stanowi to zbyt wielkiej przeszkody.
Scenariusz wręcz garściami czerpie z motywów znanych z pierwszej części – oczywiście w zespole adeptów znajdzie się wyjątkowo ambitny i arogancki odpowiednik Icemana, w miejscowym barze będącym miejscem schadzek pilotów jeszcze raz zabrzmią znajome motywy muzyczne, Tom Cruise znowu ruszy na swoim Kawasaki w pogoń za startującym myśliwcem, na plaży ponownie zaroi się od spoconych torsów, a ekran wypełnią przefiltrowane słońcem kadry. Tym, co stanowi największą różnicę pomiędzy oryginałem a jego sequelem, jest to, że film Kosinskiego od niemal samego początku wyznacza bohaterom, a także samym widzom jasny cel do osiągnięcia. Szkolenie prowadzone przez Mavericka stanowi główną oś fabuły, a próba zrealizowania karkołomnego zadania ma być widowiskowym finałem nieco ponad dwugodzinnej historii. Co by nie mówić na temat pierwszego „Top Guna”, to film wyraźnie cierpiał w warstwie fabularnej przez brak poważnego zagrożenia dla bohaterów i starał się przechylić swoją oś nieco bardziej w stronę romantycznego dramatu, co ostatecznie też nie do końca się udało. Sequel nie popełnia tego błędu i jasno nakreśla główny wątek i dopiero później obudowuje go dodatkową historią samego Mavericka oraz dźwiganej od przeszło trzydziestu lat traumy i tego, jak zdefiniowała jego osobiste oraz zawodowe życie. Sam wątek romansowy – w którym tym razem Cruise'owi towarzyszy Jennifer Connelly wcielająca się w nieco zadziorną, ale i ciepłą Penny, z którą Mavericka łączy bogata przeszłość – stanowi w sequelu jedynie dodatek zepchnięty dodatkowo na boczny tor również przez komplikującą kwestię szkolenia relację Mavericka z Bradleyem Roosterem (Miles Teller), synem Goose’a, który zrobi wszystko, aby udowodnić przyjacielowi swojego zmarłego ojca, że jest pierwszorzędnym pilotem. Scenariuszowo więc schemat goni schemat i trudno znaleźć tutaj choćby jeden oryginalny pomysł fabularny, ale fakt, że twórcy mają całkowitą świadomość swojej powtarzalności i nie próbują udawać, że „Top Gun: Maverick” ma być czymś więcej niż nostalgiczną podróżą w przeszłość, sprawia, że zapięcie pasów i wzbicie się w powietrze z Cruise'em za sterami jest wyjątkowo przyjemnym doświadczeniem.
Tym bardziej że wszystkie pozostałe składowe sprawdzają się wręcz idealnie. Cała młoda obsada została rewelacyjnie dobrana i wypada bezbłędnie zarówno w tych bardziej komediowych, ale także dramatycznych scenach. Każdy z aktorów ma absolutną świadomość tego, w jakim przedsięwzięciu uczestniczy, i widać, że czerpie z tego równie wielką radochę co sam widz. Swój popis daje też Tom Cruise potrafiący pokazać na ekranie, jak skomplikowanym bohaterem jest jego Maverick – pod płaszczykiem uśmiechniętego i nonszalanckiego twardziela cały czas kryje się zagubiony człowiek z ogromnym poczuciem winy i niemożliwym do spełnienia poczuciem obowiązku względem swoich najbliższych. Pod względem scen akcji „Top Gun: Maverick” wyznaczyło natomiast nowe standardy w świecie kina – i nie ma w tym stwierdzeniu ani krzty przesady. Tak agresywnie i jednocześnie płynnie sfilmowanego obrazu na ekranach kin jeszcze nie było. Kosinski do spółki ze swoim stałym współpracownikiem, Claudio Mirandą („Niepamięć”, „Tylko dla odważnych” oraz „Tron: Dziedzictwo”), sprawił, że sceny przedstawiające powietrzne wyczyny Cruise’a i reszty obsady wyglądają majestatycznie i dosłownie zapierają dech w piersiach swoim realizmem. Jeśli zastanawialiście się kiedyś, dla jakich filmów stworzono sale IMAX, to już nie musicie. Nowe „Top Gun” jest filmem, który trzeba zobaczyć na możliwie jak największym ekranie.
Czy „Top Gun: Maverick” jest najlepszym sequelem w historii kina? Na to pytanie nie odważę się jeszcze odpowiedzieć, ale jest bez wątpienia najbardziej udaną kontynuacją kultowego klasyka od czasu filmu „Mad Max: Na drodze gniewu”. Podobnie jak film Millera, produkcja Kosinsiego bierze z oryginału wszystko, co najlepsze, i wzbogaca go o nowe elementy, na które tym razem pozwala już zdecydowanie bardziej rozwinięta technologia. Beztroska dawka czystej filmowej rozrywki doprawiona dawką nostalgii czyni z „Top Gun: Maverick” film, do którego chce się wrócić już na chwilę po pojawieniu się końcowych napisów.
Ocena filmu „Top Gun: Maverick”: 5/6
zdj. Paramount Pictures