Transformers według Marvela: pierwsza generacja - nostalgiczny powrót do komiksów lat 80.

Gdzieś na początku 1992 roku, w pewnym antykwariacie (który wciąż jeszcze istnieje – dziś sprawdzałem) natknąłem się na stosik używanych komiksów TM-Semic. Ledwie kilka miesięcy wcześniej zacząłem swą przygodę z komiksowymi superbohaterami – Batmanem, Supermanem i Spider-Manem. We wspomnianym stosiku, prócz komiksów o ich przygodach, znalazły się również dwa zeszyty Transformers (3/91 i 1/92), którą to markę znałem uprzednio tylko z emitowanych w telewizji reklam (Transformers, to ukryta moc!). Długo się nie zastanawiając, zapłaciłem za każdy 5 tysięcy złotych w ówczesnej walucie (50 groszy po nowemu), a po powrocie do domu zabrałem się do lektury. Kto by przypuszczał, że będzie to początek znajomości, która przetrwa ćwierćwiecze i dłużej?

Komiksy, na które trafiłem tamtego dnia, to jedne z pierwszych zeszytów wywodzącej się z lat 80. historii, publikowanej równolegle z serialem animowanym o tej samej nazwie. W przeciwieństwie jednak do tegoż serialu, wersja komiksowa odznaczała się fabułą, której rozwój postępował niemal z każdym odcinkiem. Oczywiście zdarzały się także typowo epizodyczne historie, niemające większego wpływu na status quo, ale w porównaniu z serialem, gdzie stanowiły one praktycznie 90% całości, tutaj proporcje się odwracają. Zarówno to, jak i fakt, że prezentowane na łamach komiksowej serii historie były wyraźnie „dojrzalsze” (co jednak, podkreślmy to wyraźnie, nie znaczy, że dojrzałe) od animowanego odpowiednika, przyczyniło się do powstania zdecydowanie atrakcyjniejszej inkarnacji historii konfliktu dwóch frakcji transformerów: szlachetnych (przeważnie) Autobotów, dowodzonych przez Optimusa Prime'a, i zdradzieckich Decepticonów, na czele których stał (przynajmniej na początku) złowrogi Megatron. Punkt wyjściowy historii był w zasadzie ten sam – w trakcie operacji oczyszczania drogi przez pas asteroidów dla rodzinnej planety transformerów, Cybertrona, statek kosmiczny Autobotów, o jakże oryginalnej nazwie Arka, został zaatakowany przez ich odwiecznych wrogów. Ostatecznie rozbił się na Ziemi, wbijając się w zbocze wulkanu. Następująca cztery miliony lat później erupcja wybudziła załogę z uśpienia. Od tej chwili wojna kosmicznych, zmiennokształtnych robotów kontynuowana jest na naszej planecie, jednak dalszy jej przebieg wygląda już zdecydowanie inaczej niż w serialu animowanym, choć nie brakuje elementów wspólnych dla obu wersji.

Oczywiście czytelnik sięgający dzisiaj po te historie musi się liczyć z tym, że są one nie tylko dzieckiem swoich czasów, od którego trudno wymagać poziomu fabuły, do którego przyzwyczajają późniejsze serie, ale i, de facto, jedną wielką reklamą serii zabawek (to samo tyczyło się także i serialu animowanego). Wynikały z tego pewne problemy, jak choćby konieczność umieszczania w scenariuszu coraz to nowych i nowych postaci – w końcu do sprzedaży wciąż trafiały kolejne zabawki i wypadało je wszystkie zaprezentować potencjalnym odbiorcom. Na pewnym etapie daje się to boleśnie odczuć, kiedy w każdym kolejnym numerze śledzimy losy nowych, zupełnie nam nieznanych postaci, a scenarzyści, miast skupić się na rozwijaniu fabuły, dwoją się i troją, by wyjaśnić ich pojawienie się. Z czasem pomysłów widać zabrakło, a kolejne Autoboty i Decepticony zdawały się być wyciągane z kapelusza, podczas gdy postacie stare i (najwyraźniej) już niepotrzebne były masowo eksterminowane (cóż, jak wojna, to wojna). Pomimo tego znalazło się w całej serii miejsce na kilka całkiem udanych historii, jak choćby ta o „bazie podstawowej” („Underbase saga”) czy będąca ukoronowaniem całości konfrontacja z Unicronem, którego dobrze zna każdy, kto miał okazję obejrzeć film animowany z 1986 roku. W poprzedzającej ją historii o poszukiwaniach matrycy stworzenia znajdziemy interesujące nawiązania popkulturowe – każdy z odcinków serii stanowi odwołanie do słynnych dzieł takich jak „Moby Dick”, „Sokół Maltański” czy „Obcy”. Zdarzały się też oczywiście zapychacze czy historie oraz zwroty akcji mniej lub bardziej absurdalne. Bodaj najlepszym przykładem tych ostatnich pozostaje pierwsza (z wielu) komiksowa śmierć Optimusa Prime'a, która  niejednego czytelnika przyprawi o solidny opad szczęki, a następnie atak niekontrolowanego śmiechu. Cóż, wesołe lata 80. w pełnej krasie.

Co jednak najważniejsze, znaczna część serii skupiała się na samych transformerach, podczas gdy ludzie stanowili zazwyczaj dodatek, tylko od czasu do czasu wychodząc na pierwszy plan – zupełnie przeciwna sytuacja do tej, z którą mieliśmy do czynienia w filmach Michaela Baya. Aż do odcinka 55 stery serii dzierżył Bob Budiansky (redaktor otwierającej całość mini-serii, pomysłodawca wielu imion bohaterów takich jak choćby Megatron). Z czasem zaczęło dawać o sobie znać zmęczenie materiału, coraz częściej pojawiały się dziwaczne pomysły fabularne (jak choćby wrestling w wykonaniu transformerów). Ostatecznie Budiansky sam wskazał swego następcę w osobie Simona Furmana, doświadczonego scenarzysty zajmującego się do tej pory „uzupełniającą” serią brytyjską (o niej słów parę za chwilę). Pociągnęło to za sobą zmiany w charakterze fabuły, która zyskała nieco powagi. Nowy scenarzysta skupił się na postaciach, ich relacjach oraz rozbudowanej historii zmierzającej do wielkiego finału, ograniczając przy tym znacząco ilość absurdalnych pomysłów rodem z kreskówek dla najmłodszych. Mimo to odmówiono Transformerom szansy na satysfakcjonujące zamknięcie. Decyzja o zakończeniu serii była raczej nagła i  wymusiła na twórcach pośpieszne domykanie wątków w kilku ostatnich odcinkach, co siłą rzeczy odbiło się na poziomie finału. 

Warto wspomnieć o tym, że początkowo planowano tylko czteroczęściową historię, dopiero jej sukces skłonił wydawnictwo do przekształcenia jej w pełnowymiarową serię. Nim to jednak nastąpiło, Transformers traktowano jako część komiksowego uniwersum Marvela, stąd szereg nawiązań takich jak wspomniana w jednym z odcinków mutantka Dazzler, pojawienie się na moment Nicka Fury’ego oraz gościnny występ Spider-Mana. W późniejszym okresie zrezygnowano z tego, a ostatnią pozostałością po marvelowskim uniwersum było umieszczenie w serii zlokalizowanego w obrębie Antarktydy tzw. Savage Land. Zabieg ten umożliwił scenarzystom wyjaśnienie powstania dinobotów. Dalszy rozwój świata Transformerów sprawił, że jego sensowne powiązanie z uniwersum Marvela przestało być możliwe, toteż postanowiono zamieść sprawę pod dywan i zignorować fakt zaistnienia oczywistych nawiązań w początkowych zeszytach serii.

Tak jakoś wyszło, że seria, o której mowa, stała się (obok Batmana i Spider-Mana), tą, której w latach 90. poświęciłem najwięcej uwagi, a zarazem jedyną, którą uzbierałem w całości… No właśnie. Tu pojawia się problem. TM-Semic nigdy całości nie wydał. Raz, że między numerem 5/92 a 6/92 nastąpił mocno dezorientujący przeskok w czasie, dwa – serię zakończono tuż po finałowej konfrontacji z Unicronem, co teoretycznie było sensownym pomysłem, jeśli już trzeba było anulować to wydawnictwo. Szkoda tylko, że zostało do opublikowania ledwie pięć oryginalnych zeszytów, co dałoby się zmieścić w dwóch naszych wydaniach, które to posiadały zazwyczaj dwukrotnie (a sporadycznie i trzykrotnie) większą objętość od amerykańskich odpowiedników. Co się zaś tyczy wzmiankowanego uprzednio przeskoku – na stronach klubowych Spider-Mana 5/93 tłumaczył tę sytuację Arek Wróblewski – chodziło o problem z dostępnością materiałów potrzebnych do przygotowania polskiego wydania. Ostatecznie więc edycja semicowska spośród 80 zeszytów wchodzących w skład oryginalnej serii objęła tylko numery 1-14, 18-19 oraz 44-75. Przeskok między numerem 19. a 44. był mocno odczuwalny i pozostawiał czytelnika zagubionego w zupełnie nowej sytuacji i pośród dziesiątek nowych bohaterów, a także wprowadzonych w międzyczasie nowych rodzajów transformerów (jak pretenderzy czy headmasterzy). Oczywiście po 2-3 kolejnych numerach można było się wkręcić na nowo, ale pozostawał pewien niesmak. 

Warto także pamiętać, że to, co zaprezentował nam TM-Semic, stanowiło odzwierciedlenie  wyłącznie oryginalnej serii amerykańskiej. Tymczasem w Wielkiej Brytanii, gdzie częstotliwość wydawania była większa, serię uzupełniano dodatkowymi, tworzonymi na potrzeby tamtejszego rynku historiami, których to powstało ostatecznie co najmniej drugie tyle, co tych wchodzących w skład głównej serii. Tym sposobem polski czytelnik otrzymał zaledwie nieco ponad czwartą część całości. Wiedzę o zawartości pozostałych zeszytów uzupełniłem dopiero lata później, w czasach gdy pod strzechy masowo zawitały łącza internetowe. Dobrą okazją do ponownego zainteresowania się marką stała się premiera filmu kinowego w reżyserii Michaela Baya w 2007 roku. W ciągu poprzedzających ją miesięcy sięgnąłem zarówno po oryginalny serial animowany, jego dość specyficzne japońskie kontynuacje (Headmasters, Masterforce), jak i komiksy – zarówno te od Marvela, jak i późniejsze, wydawane po 2000 roku przez Dreamwave i IDW. Jak się jednak okazuje, siła sentymentu pozostała niezwyciężona – żadne późniejsze inkarnacje franczyzy nie zapisały się w mojej pamięci tak, jak komiksowa historia prezentowana w wydawanej przez TM-Semic serii. Nie udało się to także filmom fabularnym, z których pierwszy zostawił po sobie zarówno niedosyt, jak i spore nadzieje na przyszłość, jednak każdy kolejny coraz bardziej zaniżał loty, po drodze popisowo marnując potencjał znanych z komiksu historii i postaci – szczególnie Decepticonów, które w wersji komiksowej knuły, kombinowały, walczyły między sobą o władzę, podczas gdy w filmach ich funkcja ograniczała się praktycznie do roli mięsa armatniego. W końcu, w 2017 roku filmowa seria widowiskowo zaryła w dno za sprawą nieszczęsnego „Ostatniego rycerza”, o którym im mniej się napisze, tym lepiej.

Jak się jednak okazuje, po ciemnej nocy zawsze nastaje poranek. W styczniu Roku Pańskiego 2019 nastał on także dla polskich fanów Generation 1. Najpierw premiera „Bumblebee” przyniosła niewidziane do tej pory w filmach aktorskich nawiązania do klasycznej serii, a sam film okazał się jednocześnie powiewem świeżości, jak i sentymentalną podróżą do lat 80. Ledwie kilka dni później ogłoszono start komiksowej kolekcji Transformers G1 od Hachette. Dostaniemy w niej niemal kompletny* zbiór historii pierwszej generacji Transformerów – w tym zarówno amerykańską, jak i brytyjską serię Marvela, jak również późniejsze publikacje spod znaku Dreamwave i IDW. Pośród tych ostatnich znajdzie się między innymi „Regeneration One”licząca sobie 20 zeszytów kontynuacja oryginalnej serii Marvela, stworzona przez tych samych ludzi, którzy ją kończyli (scenarzysta Simon Furman i rysownik Andrew Wildman). Po tym, co zdążyłem tu i tam zobaczyć, jest ona utrzymana w zbliżonym do oryginału stylu graficznym, a dla fanów klasycznych historii o transformerach stanowić powinna nie lada gratkę. Całość kolekcji planowana jest na 80 tomów, jednak sama „klasyka” zmieści się w pierwszych dwudziestu (a jej wspomniana wyżej kontynuacja w kolejnych czterech). Krótko mówiąc: zapowiada się udany rok.

_________________________________

 * Jak się okazuje, najprawdopodobniej zabraknie w kolekcji adaptacji animowanego „Transformers: The Movie”, wydanego przez Marvela cross-overa z G.I. Joe, kilku historii opublikowanych przez Marvel UK, a także, co miłośnika serii Semica zaboli najbardziej, charakterystyk Autobotów i Decepticonów pochodzących z czteroczęściowego „Transformers Universe”, które mogliśmy znaleźć na stronach wydawanych u nas w latach 90. komiksów.

źródło: zdj. Marvel / TM-Semic