„Twierdza” – recenzja książki

Nakładem wydawnictwa Vesper 15 kwietnia na półkach księgarń pojawił się nowy przekład kultowej „TwierdzyF. Paula Wilsona – liczącej sobie niemal czterdzieści lat powieści należącej do kanonu amerykańskiej grozy. Zapraszamy Was do lektury naszej recenzji.

Coś zabija moich ludzi”. Tak brzmi treść depeszy, która przybywa do niemieckiego dowództwa ze średniowiecznej strażnicy górującej nad przełęczą Dinu w Rumunii. Jest rok 1941, Wermacht niepowstrzymanie maszeruje przez Europę, w obozach zagłady szaleje masowe ludobójstwo, a obietnica wolności zniknęła za kanałem La Manche bez szans powrotu. Tymczasem, z dala od frontu, w opuszczonej górskiej twierdzy coś morduje żołnierzy kapitana Woermanna. Lodowata obecność zjawia się co noc i co noc zostawia za sobą rozszarpane gardło jednego z podoficerów.

Do napisania „Twierdzy” F. Paula Wilsona zainspirowało podobno „Miasteczko Salem” Stephena Kinga. W istocie, podczas lektury tak obfitej w odniesienia do wampiryzmu trudno nie dostrzec mnóstwa mniejszych czy większych podobieństw do drugiej powieści mistrza grozy z Maine. A jednak, paraboliczne motywy powieści kojarzyć mogą się z inną kultową książką Kinga, mianowicie „Sklepikiem z marzeniami”. W niej to dusza małego amerykańskiego miasteczka ulega stopniowej degradacji pod wpływem dziwnej, diabelskiej obecności. „Twierdza” nie mogła czerpać ze „Sklepiku”, bo powstała niemal dziesięć lat wcześniej, ale i tu oś zainteresowania autora rozciąga się nad alegoryczną otchłanią, w którą nie da się łypać tak, by i ona nie łypała na nas. Stawki, przed jakimi Wilson stawia swoich bohaterów, są wszelako znacznie wyższe – oto bowiem jeden z bohaterów staje przed możliwością zażegnania bodaj największego kryzysu w dziejach ludzkiej moralności, Holocaustu. Dokonać może tego jednak tylko zaprzedając własną duszę. By nie posuwać się do spoilerów, dodam tylko, że bezmiar grozy „ostatecznego rozwiązania” zostaje tu pomysłowo zestawiony z kosmicznym horrorem.

Kształtując „Twierdzę”, Paul Wilson otwarcie czerpie zresztą z celebrowanych tekstów kultury — jest tu średniowieczny zamek w Karpatach, jest grupa przerażonych nazistów, których lęki nasyciły spopularyzowane przez Murnaua wyobrażenia Nosferatu, są żywe trupy, gotyckie zjawy i w końcu – jest tajemnicza księga zapożyczona wprost z mitologii innego autora. W tyglu inspiracji znalazły się też motywy zaczerpnięte z rumuńskiego folkloru, a w odpowiedzi na zalew „grozy katolickiej” Wilson wplótł w historię motywy żydowskie. Ortodoksyjność przejawia się w postaci Magdy – młodej Żydówki żyjącej w cieniu sukcesów ojca. W obecności wyrazistych (a nierzadko i komicznie przerysowanych) mężczyzn bohaterka z łatwością staje się faworytką czytelników – odważną, a zarazem oryginalną protagonistką, której wewnętrzne rozterki śledzimy z największą uwagą. To powiedziawszy, choć w „Twierdzy” nie brakuje ciekawych wątków obyczajowych, połowę powieści, zwłaszcza pierwsze, dynamicznie zorganizowane rozdziały, czyta się niczym literacki odpowiednik slashera – fantazyjną mozaikę strachu, opartą na obrazach, opowiadanych z kinematograficzną precyzją. Nawet nie znając ekranizacji Michaela Manna, łatwo wyobrażać sobie, jak sekwencje ożywają, a powietrze gęstnieje od grozy, stając się (jak określił to sam Wilson) „galaretowate”.

O ile można w tej szybkiej i lekkiej lekturze doszukiwać się poważniejszych słabostek, to znajdziemy je w drugiej części, a ściślej – w kilku ostatnich rozdziałach. Wydłużona ekspozycja zawarta przy końcu książki rozwiewa wszystkie tajemnice zebrane w fabule, czyniąc to w formie tyleż naiwnego, co przesadnie opisowego monologu. Informacje, które podrzuca nam wówczas Wilson, mają uzasadnić istnienie kolejnych tomów nowego cyklu (do 1992 roku powstało ich aż sześć), ale w atmosferę „Twierdzy” nie wpisują się one ni w ząb. Dość będzie powiedzieć, że epicką literacką sagę można rozkręcić tak, jak zrobił to Stephen King w pierwszej części „Mrocznej Wieży”, albo tak, jak dokonał tego Wilson w „Twierdzy”, tj. zarzucając czytelnika toną światotwórczego, za przeproszeniem, bełkotu.

Słowem podsumowania, podejmując „Twierdzę” F. Paula Wilsona, otrzymujemy b-klasową mitologię, drugowojenny sztafaż z przesłaniem, trochę Lovecrafta, nieco kiczu, znakomitą grozę i bohaterów, którym pokibicujemy, a później o nich zapomnimy. A przynajmniej zapomnimy do kolejnego spotkania, bo „Twierdza” to z pewnością jedna z takich książek, do których raz na jakiś czas się po prostu wraca – z tęsknoty niekoniecznie nawet za samą treścią, a za klimatem, który żyje na stronach własnym życiem.

Ocena: 4/6

Warto dodać, że jak na Vesper przystało, klimatu nie skąpi i samo wydanie – wzbogacone o nastrojowe ilustracje Mariusza Gandziela i zakładkę przedstawiającą głowę nieszczęsnego szeregowego Lutza. Teraz pozostaje czekać i znacząco mrugać w stronę wydawnictwa, by odświeżenia doczekały się kolejne powieści Wilsona spod znaku „The Adversary Cycle”. Skoro doczekaliśmy się „Twierdzy” w twardej oprawie, to wszystko wydaje się możliwe.

twierdza-f-paul-wilson-recenzja.jpg

Gdzie kupić?

Pełny przegląd ofert

Książkę do recenzji otrzymaliśmy dzięki uprzejmości Wydawnictwa Vesper.

zdj. Wydawnictwo Vesper