„W lesie dziś nie zaśnie nikt” – recenzja filmu

Dziś, dzięki przez epidemię koronawirusa na Netfliksie zadebiutował pierwszy polski slasher, „W lesie dziś nie zaśnie nikt” w reżyserii Bartosza M. Kowalskiego. My już film widzieliśmy i już teraz zapraszamy Was do lektury naszej recenzji.

Slashery zawsze były gatunkiem skierowanym przede wszystkim do grupy wiekowej 18-25. Nieprzypadkowo ofiarami ciachaczów z reguły są właśnie nastolatki – nieporadne, naiwne i najczęściej napalone istoty w fazie przejściowej: nie do końca jeszcze dorośli, ale niekoniecznie też dzieci. Scenografia: szkoła, las, jezioro, przedmieścia. Każde z miejsc, które do sztafażu klasycznego horroru nigdy wcześniej nie należały, zaś od lat osiemdziesiątych na dobre wyparły z kin Transylwanię i Rurytanię. Jako niezwykle charakterystyczne dziecko kina grozy, slasher wykształcił własny wzorzec fabularny, własną dramaturgię i środki wyrazu. Ponieważ tak sztywno przestrzegały własnego dekalogu, ciachacze szybko przeistoczyły się w makabryczne gierki z widownią. Kto zginie pierwszy? Kto dożyje do napisów końcowych? Wobec takich oczekiwań w narracjach wykształciły się tak zwane scream queens, królowe krzyku. Bohaterki w stylu Laurie Strode z „Halloween” realizowały ździebko konserwatywny archetyp niewinnej istoty, której cnotę fabuła nagradza dotrwaniem do końca metrażu. Tymczasem nadprzyrodzony opresor niby zostawał pokonany, ale odpowiednio wplecione sugestie, czasem mniej, czasem bardziej bezpośrednie, wieściły, że oto Zło nie odeszło, a eksploatacja może trwać w najlepsze.

W polskiej kinematografii slashera jeszcze nie mieliśmy, toteż film Bartosza M. Kowalskiego jest precedensem. Co więcej, precedensem dość samoświadomym – w pewnym momencie jeden z bohaterów filmu recytuje widowni zasady rządzące jego gatunkowymi pierwowzorami. Tego samego podjął się Wes Craven w swoich „Krzykach”, z tą jedną, acz istotną różnicą, że jego filmy całe były raczej ironicznym komentarzem na gatunek, który Craven sam zresztą budował. „W lesie dziś nie zaśnie nikt” nie ma tych samych ambicji – o horrorowym dekalogu wspomina trochę mimochodem, a metaironii jest tu ostatecznie bardzo mało. Reżyser bardziej skupia się na zbudowaniu swojego hołdu dla klasyków gatunku w stylu „Piątku trzynastego” albo „Wzgórza mają oczy”. W innych miejscach Kowalski daje z kolei upust swoim popkulturowym fetyszom: raz ktoś macha nożem do smyczków rodem z „Psychozy”, kiedy indziej dubeltówka wygląda jak ta, której używał Ash z „Martwego zła”, knebel w ustach to „Pulp Fiction” pełną gębą, a znakomita ścieżka dźwiękowa dudni Carpenterem.

No ale „W lesie dziś nie zaśnie nikt” to nie tylko kinofilskie odniesienia, a próba opowiedzenia czegoś, co stanie na własnych nogach. Jeszcze nim do fabuły włączy się jej boogeyman, Kowalski stawia swoich nastolatków przed ich największym wrogiem – anachronizmami świata dorosłych. Subplot tyleż wdzięczny, co niestety szybko zaszlachtowany. Lata osiemdziesiąte się skończyły, mamy XXI wiek, a więc ofiarami Kowalskiego są nastolatki, co to nie potrafią odłożyć telefonu. Miejsce zbrodni: obóz survivalowy „Adrenalina”, na który trafiają szczególnie ciężkie przypadki, uzależnieni od konsoli streamerzy, instagramowe gwiazdy i słajpujące wilki Tindera. I na co komu nadprzyrodzone koszmary, skoro po drugiej stronie reżyser stawia nadętego opiekuna z komiczną wadą wymowy i księdza recytującego modły za młodych heretyków i ich mobilne narzędzia zepsucia. Najlepsza część „W lesie dziś nie zaśnie nikt” to bez najmniejszych wątpliwości ta, w której monstrum jeszcze nie zadebiutowało. Nie uświadczymy tu ani ostentacyjnie opisowych dialogów, ani suchego aktorstwa. Kowalski inscenizuje młodych ludzi, którzy (co ważne) rozmawiają jak młodzi ludzie, co w filmach, zwłaszcza polskich, stanowi zazwyczaj barierę nie do przejścia. Naturalne (w większości) aktorstwo jest chyba największą zaletą jego filmu, a przed szereg wychodzi zwłaszcza postać odegrana przez Michała Lupę. Z tym gościem to bym sobie chętnie pogadał. Kowalski jest też na tyle sprawnym reżyserem, że w ramach jednego wspólnego ujęcia dokładnie określa charakter każdego ze swoich protagonistów. Owszem, z jednej strony dlatego, że zbyt wiele charakteru w tych postaciach nie ma, a z drugiej: bo prowadzi swój chlastacz całkiem ekonomicznie. Bohaterowie wdzięcznie wskakują w uświęcony typaż i już wkrótce dają się pozabijać tak, by było i bezrefleksyjnie, i szokująco.

No właśnie. Gdy na scenę wkracza monstrum, reżyser trochę zapomina, że coś tam nam poza spektaklem chciał jeszcze opowiedzieć. Co więcej, Kowalski nie jest zdania, że „mniej znaczy więcej” i kiedy tylko może to ustawia swojego stwora tak, by widownia mogła mu się jak najlepiej przyjrzeć. Mimo naprawdę fajnych efektów suspens pada bardzo szybko, jeżeli w ogóle się pojawia. Niewiele lepiej wypada też historia-geneza. Konsekwentnie, ciekawość ulokowana w naturze monstrum ekspresowo się zarzyna. Pozostaje dość wtórne odliczanie, kto jeszcze z nieszczęsnych komórkomanów trzyma się na nogach. Robi się też trochę zbyt poważnie, choć Kowalski od czasu do czasu usiłuje przypomnieć, że absurdów wszelakich jest świadomy. Na przykład w jednej scenie bohaterka używa do odblokowania telefonu linii papilarnych pochodzących z urwanej ręki kolegi. Niby jest zabawnie, niby trochę autotematycznie, ale w tonie coś zgrzyta ponad pięćdziesiąt minut przed napisami końcowymi i tak już zostaje. Zupełnie jakby reżyser nie wiedział, czy chce tu zrobić „Coś” czy „Martwe zło”? By zanadto nie spoilerować, najsłabiej wypada niestety właśnie ta część „W lesie dziś nie zaśnie nikt”, która umieszcza słowo „slash” w slasherze.

W kontekście filmu Kowalskiego warto przypomnieć jeszcze jedno pojęcie z filmowego słowniczka: schlock. Przejaw kina tandetnego – eksploatacji w klasie B, wyzwolonej z imperatywów refleksyjnego kina i wtórnej względem jakościowo wyższych starszych kuzynów.  Warto to pojęcie przypomnieć, bo takim filmem ostatecznie „W lesie dziś nie zaśnie nikt” usiłuje chyba być i ostatecznie, zwłaszcza w drugiej połowie, się takim filmem staje. Tymczasem kultowe wzorce, Carpenter, Craven i Raimi, pozostają nienaruszone. Nie ma też, co ukrywać – gdyby taki film przybył do nas z zachodu, zwłaszcza współcześnie, to zapewne nikt by na niego większej uwagi nie zwrócił. Ale że powstał na rodzimym gruncie, to z miejsca zyskał sobie miano ewenementu. Ewenementem w pewnym sensie jest, bo pokazuje, że my, Polacy, też potrafimy robić średnie kino grozy. Nie wiem, czy taki był cel, ale jeśli tak, to powiniszować – eksperyment wyszedł fajny.

Ocena końcowa: 3+/6

zdj. Next Film