W starym kinie: #10: „Pół żartem, pół serio”

Zapraszamy na kolejną wyprawę do burzliwych czasów systemu studyjnego, pierwszych gwiazd kina, wielkich spięć na linii producent-reżyser, Kodeksu Haysa oraz wyraźnie widocznych granic między dobrem a złem. W cyklu „W starym kinie” omawiamy filmy z okresu klasycznego kina hollywoodzkiego, które godne są Waszej uwagi. Dziś skupimy się na „Pół żartem, pół serio”, komedii z 1959 roku w reżyserii Billy’ego Wildera.

Urodzony w Suchej Beskidzkiej (dziś fragment województwa małopolskiego, dawniej część cesarstwa Austro-Węgier) Billy Wilder nie potrzebował wiele czasu, by odnieść sukces w Hollywood. Zanim w 1933 trafił na amerykańskie zachodnie wybrzeże, pracował jako scenarzysta w Berlinie, z którego potem na krótko wyjechał do Paryża, podczas gdy Hitler i jego pobratymcy zyskiwali coraz większe poparcie. Stamtąd – mimo braku znajomości języka angielskiego – kierunek był oczywisty. Po kilku latach owocnej pracy nad scenariuszami, w 1938 roku zaczął pisać dla innego europejskiego emigranta – Ernesta Lubitscha. Po sukcesie „Ninoczki” Wilder miał już na koncie pierwszą nominację do Oscara, a trzy lata później zadebiutował jako reżyser. Jego kolejne produkcje, wśród których odnajdziemy takie klasyki jak „Stracony weekend” czy arcydzieła kina noir – „Podwójne ubezpieczenie” i „Bulwar Zachodzącego Słońca” – utwierdziły studyjnych włodarzy w przekonaniu, że Wilder jest kimś więcej niż tylko zręcznym filmowym rzemieślnikiem. Dzieła wychodzące spod jego ręki często cechowało szorstkie i cyniczne spojrzenie na świat, mrok, obłuda, czy dwulicowość natury ludzkiej. W połowie lat 50. twórca zwrócił się jednak w stronę komedii.

Mimo gatunkowego zwrotu Wilder nie zaprzestał zgłębiania swoich fascynacji, czego najlepszym dowodem do dziś pozostaje „Pół żartem, pół serio”. W filmie, którego akcja osadzona została u schyłku amerykańskiej prohibicji, śledzimy historię dwóch muzyków jazzowych – Jerry’ego (Jack Lemmon), żywiołowego i spontanicznego kontrabasisty oraz Joe (Tony Curtis), przebiegłego i pewnego siebie saksofonisty-amanta. Panowie pracują w klubie lokalnego gangstera, niejakiego Spatsa Columbo (George Raft), lecz po policyjnym nalocie zmuszeni są na nowo szukać źródła zarobku. Pech chciał, że zostają oni świadkami morderstwa członków konkurencyjnego gangu (inspirowanego masakrą w dniu św. Walentego) wymierzonego w Charliego „Wykałaczkę” – tego samego, który wydał Spatsa organom ścigania. By zbiec bandytom, przebrani za kobiety muzycy dołączają zatem do żeńskiej orkiestry udającej się na Florydę. Podczas podróży nawiązują bliższą znajomość z wokalistką zespołu, nadużywającą alkoholu wdzięczną blondynką o charakterystycznym nazwisku Kowalczyk i jeszcze bardziej znamiennym imieniu „Sugar” (Marilyn Monroe). Jak możemy się spodziewać, ich uwaga od tej pory skupiać się będzie przede wszystkim na zdobyciu jej względów.

Filmowi daleko jednak do przytakiwania seksizmowi czy bezrefleksyjnej eksploatacji krągłości Monroe. Owszem, Jerry i Joe, a raczej „Daphne” i „Josephine” nie grają fair. Niczym wilki w owczej skórze wodzą i oszukują, a także używają wszelkich niechlubnych zagrań, by zbliżyć się do kobiety. Gdyby ich poczynaniom przyjrzeć się nieco bliżej, z pewnością trudno byłoby uznać ich za bohaterów jednoznacznie pozytywnych. Gdy pierwszy z nich dowiaduje się o jej problemie alkoholowym, nie ma skrupułów przed częstowaniem ją whisky, podczas gdy ta w nocy odwiedza jego kuszetkę. Kiedy Sugar wyjawia Joe, iż ma słabość do milionerów, mężczyzna knuje plan przeobrażenia się w dzianego posiadacza jachtu. Przykładów jest więcej, lecz w ostatecznym rozrachunku – dzięki inteligentnemu tekstowi Wildera i I.A.L. Diamonda – służą one drwinom z maczystowskich ciągot i seksistowskich postaw. „Male gaze”, stanowiące niemal nieodłączny element klasycznych narracji amerykańskich filmów okresu studyjnego, w „Pół żartem, pół serio” odnalazło jedną ze swoich pierwszych tak wyraźnych dezaprobat.

Godną pochwały postawę twórców podsyca fakt, iż to samo dzieło, które w tak wymowny sposób krytykuje hollywoodzką manierę, zawiera w sobie szereg mniej lub bardziej czytelnych seksualnych aluzji. Roger Ebert pisał o „Pół żartem, pół serio”, że film „opowiada o niczym innym jak o seksie, jednocześnie udając, że jest o zbrodni i chciwości”. Obraz roi się bowiem od tego typu wskazówek – począwszy od subtelnych sugestii w dialogu, aż po jawne odniesienia warstwy wizualnej. Tu i ówdzie twórcy zaimplementowali pasmo odnośników chociażby do biseksualizmu, problemu impotencji czy transwestytyzmu. Zresztą główne fabularne założenie produkcji, tj. cross-dressing, było jak na owe czasy w amerykańskim kinie szczególnie niepopularne. Film został skądinąd wyprodukowany bez uzyskania zezwolenia Kodeksu Haysa, co w dalszej perspektywie poskutkowało jego ostateczną likwidacją. Tłumnie goszczący na seansach widzowie byli jednak zachwyceni – obraz stał się natychmiastowym box-office’owym hitem w całej Ameryce. No, poza Kansas, gdzie nie był pokazywany z powodu bycia „zbyt niepokojącym”.

Zdobycie miana filmu legendarnego byłoby bez wątpienia trudniejsze, gdyby nie jego najjaśniejsza gwiazda. Powracająca w produkcji Wildera do roli spod znaku „głupiej blondyny z dużym biustem” Marilyn Monroe stworzyła tutaj być może swą najlepszą kreację. Aktorka wypadła świetnie zarówno w musicalowych wstawkach, jak i scenach komediowych, w których dzięki nienagannemu wyczuciu tempa dorównywała swym męskim partnerom. Równie pamiętliwy jak jej występ na ekranie stał się także jej popis poza nim. Powiedzieć, że Monroe w trakcie zdjęć przeżywała zły okres, to jak nie powiedzieć nic. Jej ostatnią produkcją przed „Pół żartem, pół serio” był „Książę i aktoreczka”, gdzie zagrała u boku Laurence’a Oliviera, z którym była w stanie ciągłych sprzeczek. Po skończeniu pracy aktorka zdecydowała się na 18-miesięczny okres przerwy, by skupić się na związku z Arthurem Millerem. W 1957 roku przeszła ciążę pozamaciczną, a rok później poroniła, co przyczyniło się do jej uzależnienia od leków. Ciągłe otumanienie oraz brak koncentracji ciągnęło za sobą notoryczne, czasem kilku-godzinne spóźnienia na plan, jak i nieznajomość scenariusza, którego kwestie kazano rozmieszczać na małych karteczkach lokowanych w różnych miejscach. Ilość dubli sięgała czasem kilkudziesięciu powtórek nawet najprostszych ujęć, a atmosferę pogarszały nieprzyjemne wymiany zdań z reżyserem i ekipą. Tony Curtis zapytany o to, jak to jest całować się z Marilyn Monroe, odpowiedział: „to było jak całowanie Hitlera”.

Szkoła całowania im. Adolfa Hitlera.

Finalnie Wilder był zadowolony nie tylko z występu Monroe, ale również z całego projektu. Nietrudno mu się dziwić. Od czasu premiery jego dzieła na swych listach najlepszych produkcji wszech czasów umieszczały je choćby BBC czy Sight & Sound. Oprócz wyjątkowo sprawnie przeprowadzonej farsy wycelowanej w prohibicję, kino gangsterskie lat 30. i klasyczny screwball z Carym Grantem, „Pół żartem, pół serio” jest ponad wszystko podręcznikowym przykładem sztuki scenopisarstwa oraz harmonijnej, zawsze podporządkowanej scenariuszowi reżyserii. Ten film ma w zasadzie wszystko – wspaniale zrównoważoną parę ciekawych głównych bohaterów stanowiących dwie przeciwstawne siły, niezapomnianą kreację unieśmiertelnionej na ekranie Marilyn Monroe, błysk komediowego geniuszu pod postacią Jacka Lemmona, który z wydłużonego o dwie godziny gagu „facet przebrany za babę” tworzy małe arcydzieło, perfekcyjnie poprowadzone tempo i kapitalną ścieżkę dźwiękową pomyślnie odtwarzającą jazzowe lata 20.

Obraz ten ogląda się niczym porywającą rozgrywkę tenisową, w której zawodnicy zamiast piłeczek kontrują się nawzajem celnie wymierzonymi puentami. Tekst stojący za „Pół żartem, pół serio” to rollercoaster kreatywności, przemyślanych twistów fabularnych i niesamowicie świadomej polemiki z kinem. Prym scenariusza nad reżyserią jest tu widoczny niemal w każdej scenie – ta jest w gruncie rzeczy ledwo zauważalna, tak jakby Wilder nie chciał, byśmy zaprzątali sobie nią głowy. Twórca prowadzi narrację ostrożnie i nienachalnie, jednak akcja mknie do przodu błyskawicznie, nie pozostawiając po sobie znużenia bądź poczucia wyczerpania materiału. Tam, gdzie wielu reżyserów pokusiłoby się o pospolity slapstick czy powtarzalność dowcipu, twórca „Garsoniery” dostrzega szansę na komentarz społeczny albo błyskotliwą szyderę. Jego niepodrabialny styl wyśmienicie łączący komedię sytuacyjną z nieustannie angażującą fabułą odnalazł w tym projekcie swe najpiękniejsze wcielenie. Mówią, że „nikt nie jest doskonały”, ale Wilderowi się udało.

Komedia „Pół żartem, pół serio” doczekała się polskich wydań zarówno na DVD, jak i Blu-ray. Co więcej, polską wersję językową odnajdziecie także między innymi w kilku zagranicznych edycjach Blu-ray. Wystarczy wspomnieć o wydaniu z Włoch lub zbiorczej kolekcji z Wielkiej Brytanii, gdzie obok wspomnianej produkcji znalazły się także filmy „Mężczyźni wolą blondynki”, „Słomiany wdowiec” i „Jak poślubić milionera”.

pol-zartem-pol-serio.jpg

zdj. United Artists