W starym kinie #11: „Mildred Pierce”

Zapraszamy na kolejną wyprawę do burzliwych czasów systemu studyjnego, pierwszych gwiazd kina, wielkich spięć na linii producent-reżyser, Kodeksu Haysa oraz wyraźnie widocznych granic między dobrem a złem. W cyklu „W starym kinie” omawiamy filmy z okresu klasycznego kina hollywoodzkiego, które godne są Waszej uwagi. Dziś skupimy się na „Mildred Pierce”, filmie noir z 1945 roku w reżyserii Michaela Curtiza.

O przybyłym do USA z Europy Michaelu Curtizie (właśc. Manó Kertész Kaminer) słyszał mało kto. Ten urodzony w 1888 roku Węgier w toku swej kariery wyreżyserował przeszło 150 filmów, z czego 64 pracując m.in. w Niemczech, Austrii czy Szwecji, a 102 w Stanach Zjednoczonych, gdzie stał się jednym z najbardziej płodnych pracowników stajni Warner Bros. Swój pierwszy obraz nakręcił w 1912 roku, a czternaście lat później, w wieku 39 lat, wyemigrował do Hollywood. Modelową taktyką Curtiza po przylocie do Stanów było nieprzebieranie w propozycjach. Europejczyk nie odmawiał żadnego projektu, kręcąc właściwie wszystko, co można było wówczas kręcić. Tego typu bezustanna praca zapewniła mu nie tylko odpowiedni warsztat, ale także doskonałą orientację w trendach amerykańskiego przemysłu filmowego. Mimo wielogatunkowej, nałogowej wręcz postawy twórczej Curtiz i tak zdołał wpisać się w karty historii Hollywoodu jako reżyser o charakterystycznym stylu oddzielającym go od rzeszy wyrobników bez grama polotu. Naczelną cechą większości jego obrazów było uzależnienie fabuły od wiodących prym bohaterów, których reżyser starał się zawsze umieszczać w centrum. Następnym razem, gdy obejrzycie „Casablancę”, zwróćcie uwagę na nazwisko reżysera.

Fakt, iż „Mildred Pierce” była jego pierwszym krokiem w kinie noir, wydaje się dość zaskakujący, bowiem obraz ogląda się jak rasowy film czarny, który prócz wyraźnego wizualnego gatunkowego sznytu oferuje również gamę niecodziennych i nowatorskich rozwiązań. Wspomożony przez uznanego zdjęciowca Ernesta Hallera, Curtiz w „Mildred Pierce” wdziera się ze swą noirową kamerą w gąszcz amerykańskich domków jednorodzinnych tworzących przedmieścia kalifornijskiego miasta Glendale. Pośród skąpanych w czerni i bieli, ciasnych i ekspresyjnych przestrzeni znajduje się posiadłość państwa Pierce. Dom zamieszkuje małżeństwo wraz z dwójką córek. Pani domu, Mildred (Joan Crawford), jest typową amerykańską gospodynią domową. Swój czas dzieli między zaspokajaniem potrzeb dzieci a pracą w kuchni. By finansowo wspierać gospodarstwo, piecze ciasta i torty dla lokalnej społeczności. Córki – rozpieszczona i kapryśna nastolatka Veda (Ann Blyth) i mała chłopczyca Kay (Jo Ann Marlowe) – są jej oczkiem w głowie. Mildred poświęca swoje potrzeby na rzecz lekcji śpiewu i tańca czy prezentów dla dziewczynek. Ojciec, agent nieruchomości Bert (Bruce Bennett), jest raczej nieobecny, a niepowodzenie w pracy próbuje odkupić romansem.

jzwrhjnh.jpg

Ten posępny i przygnębiający portret pozornie szczęśliwej amerykańskiej rodziny z klasy średniej rozpoczyna się jednak gdzie indziej. Chwilę po zaniknięciu symbolicznie rozmytych przez falę morską napisów początkowych otrzymujemy scenę morderstwa. W letniej nadmorskiej rezydencji zastrzelony zostaje Bert. Sprawcy – jak przystało na gatunkowe normy – nie ma. Policjanci rozpoczynają śledztwo, podczas którego główna bohaterka cofa się w czasie do wydarzeń opisanych przeze mnie wcześniej. Bezspoilerowe opisywanie meandrów fabuły jest w przypadku „Mildred Pierce” zadaniem nieco utrudnionym, zatem by nie pozbawiać Was przyjemności ze śledzenia wydarzeń tej produkcji, ograniczę się do minimum. Z uwagi na coraz bardziej pogarszającą się relację, Mildred i Bert rozstają się. Kobieta zostaje sama z dwójką dzieci i brakiem środków do życia. Po jakimś czasie znajduje pracę w restauracji jako kelnerka, gdzie ucząc się fachu, zbiera doświadczenie i obserwuje fuchę restauratora. Uzbierawszy dostateczną ilość pieniędzy pragnie otworzyć własną knajpę, co potem czyni z pomocą Wally’ego (Jack Carson), partnera biznesowego jej męża. Budynek kupują od zamożnego playboya Monte Beragona (Zachary Scott), któremu udaje się oczarować zarówno Mildred, jak i jej głodną luksusów córkę, Vędę.

To właśnie relacja między nimi służy filmowi za charakterologiczną podporę, tak mocno eksploatowaną w twórczości Curtiza. W istocie cała fabuła „Mildred Pierce” podporządkowana jest toksycznym starciom sił matki i córki. Kluczową motywacją działań Mildred jest zapewnienie dobrobytu Vedzie, której apetyt jest wiecznie niezaspokojony. Przez cały czas trwania filmu widzimy nastolatkę nagminnie rozpuszczaną przez rodzicielkę – nowe sukienki, kosztowne lekcje czy samochód na urodziny to przykłady karty przetargowej naiwnej matki w zamian za uczucie córki. Ta jednak pogardza staraniami Mildred. Wyśmiewa jej pracę, określając ją jako służalczą i niegodną. Dziewczyna marzy o glamorze, bogactwie i za nic ma sobie dochodzenie do sukcesu za pomocą ciężkiej pracy, dzięki której główna bohaterka ostatecznie osiąga karierowy tryumf, otwierając sieć restauracji. W filmie Curtiza wyrafinowany kryminał noir spotyka się przeto z równie ewidentnym i sprawnie poprowadzonym melodramatem – tragiczną historią niewdzięcznego macierzyństwa. Nieznośna Veda reprezentuje tak bardzo obecne w powojennej Ameryce pragnienia klasy średniej o awansie społecznym, a Mildred staje się kapitalistycznym narzędziem, które jest w stanie je spełnić.

„Mildred Pierce” jest jeszcze bardziej bogata w treść. Oprócz gatunkowej specyfikacji obraz ten jawi się również jako wczesne kino feministyczne. To kobiety są w tym filmie płcią silniejszą i dyktującą warunki, a mężczyźni się im podporządkowują. Płeć piękna u Curtiza nie jest tak uległa na męskie zaloty jak większość niewiast zamieszkujących ekrany amerykańskich kin złotej ery Hollywood. Kobiety są tutaj przedsiębiorcze, drinki piją bez popity, a faceci ze zmieszaniem pożyczają od nich pieniądze. Nieskrępowany feminizm jest także odzwierciedlony w reprezentowanym przez film noirowym aspekcie – za femme fatale odpowiada tu zawistna i manipulująca córka Veda, podczas gdy w miejsce stereotypowego twardego gościa otrzymujemy tytułową Mildred. Główna bohaterka jest postacią silną i zdecydowaną, a przy tym niebanalną i pełną sprzeczności. Film dotyka w ten sposób kwestii mobilizacji i zaangażowania kobiet w powojenną amerykańską rzeczywistość. „Mildred Pierce” powstała w 1945 roku nie przez przypadek (premiera była nawet umyślnie przekładana w czasie do końca wojny). Jej feministyczny wydźwięk uwypuklający ekonomiczną niezależność i pobudzenie do działania miał odnaleźć odbicie w ówczesnej żeńskiej widowni. Po otwarciu film zarobił w USA około 3,5 miliona dolarów.

Spory sukces zarówno komercyjny, jak i artystyczny mógł ulec zmianie, gdyby nie – uhonorowana za rolę Mildred jedynym w karierze Oscarem – wyśmienita Joan Crawford. Co ciekawe, Curtiz wcale nie życzył sobie wówczas walczącej z popularnością aktorki. Jego wyborem miała być nemezis Crawford, czyli Bette Davis, lecz ta wraz z kilkoma innymi artystkami zrezygnowała, obawiając się grania u boku zdecydowanie młodszej Ann Blyth. W odróżnieniu od innych Crawford była nawet w stanie stawić się na castingu, dzięki czemu przypuszczalnie wygrała rolę. Mimo powodzenia, na planie nieustannie dochodziło do scysji między nią a Curtizem, który – zarówno jak aktorka – miał reputację bycia wyjątkowo zmanierowanym i trudnym we współpracy. Crawford wypadła jednak olśniewająco. Reżyserska technika twórcy „Casablanki” bardzo trafnie uwzględniła jej dystynkcję i charakterystyczną dwuznaczność, a James M. Cain, czyli twórca jej książkowego pierwowzoru, określił ją jako „taką, o której marzył”.

W Polsce „Mildred Pierce” trafiło na nośnik DVD w 2007 roku w ramach serii „Best of Warner Bros.” wydanej z okazji 90. urodzin studia. Na płycie z filmem znajdziemy polską wersję językową w postaci napisów. Po edycje na niebieskim krążku musimy sięgnąć już na zagraniczne rynki. Najlepszym wyborem będzie w tym przypadku angielska lub amerykańska edycja od Criteriona.

81HdLaA5wUL._SL1500_.jpg

zdj. Warner Bros.