W starym kinie #12: „Dwunastu gniewnych ludzi”

Zapraszamy na kolejną wyprawę do burzliwych czasów systemu studyjnego, pierwszych gwiazd kina, wielkich spięć na linii producent-reżyser, Kodeksu Haysa oraz wyraźnie widocznych granic między dobrem a złem. W cyklu „W starym kinie” omawiamy filmy z okresu klasycznego kina hollywoodzkiego, które godne są Waszej uwagi. Dziś skupimy się na „Dwunastu gniewnych ludziach”, dramacie sądowym z 1957 roku w reżyserii Sidneya Lumeta.

Aby dowiedzieć się, jakim cudem pod koniec lat 50. na ekrany kin trafił czarno-biały film, w którym tuzin spoconych facetów przekrzykuje się nawzajem w jednym ciasnym pomieszczeniu, trzeba cofnąć się do czasów, kiedy amerykańska telewizja przeżywała swój pierwszy „Złoty wiek”. Okres ten swój początek miał u schyłku lat 40., a charakteryzowała go oferta świeżych, a przy tym naprawdę ambitnych produkcji. W domowym zaciszu amerykańscy widzowie po raz pierwszy mieli okazję obejrzeć sztukę Szekspira lub balet Czajkowskiego czy też spędzić godzinę z emitowanym cyklicznie ulubionym serialem dramatycznym (częściej zwanym antologią), w którym co tydzień działo się coś innego. Należy podkreślić, iż znaczna część ramówki (z serialami włącznie) prezentowana była na żywo, co tylko dodawało programom jakości. W skład tego typu audycji wchodziły m.in. „Playhouse 90”, „Kraft Television Theatre” czy „Studio One”. To właśnie w jednym z odcinków ostatniego z nich „Dwunastu gniewnych ludzi” zadebiutowało w 1954 roku jako teatralne przedstawienie telewizyjne. Napisany przez Reginalda Rose’a tekst, reżyseria Franklina Schaffnera („Patton” i „Planeta Małp”) oraz aktorskie zdolności Roberta Cummingsa nagrodzone zostały wówczas statuetkami Emmy.

Na adaptację filmową nie trzeba było czekać długo. Wybór doświadczonego w pracy przy sztukach telewizyjnych Sidneya Lumeta został zasugerowany przez samego Henry’ego Fondę, który próbował swych sił w byciu producentem. Poza tym, że nazwisko Lumeta można było odnaleźć we wszystkich wspomnianych przeze mnie wcześniej produkcjach, miał on również reputację twórcy wyjątkowo pilnego, jeśli chodziło zarówno o grafik, jak i budżet. Urodzony w 1924 roku w Filadelfii syn polskich emigrantów swą karierę jako reżyser rozpoczął na off-Broadwayu, a w międzyczasie uczył również aktorstwa. Mimo sporych – jak na wciąż młody wiek – zawodowych kompetencji „Dwunastu gniewnych ludzi” było jego pierwszym filmowym przedsięwzięciem w karierze. Sukces tego obrazu w dużej mierze przyczynił się do eksportu inauguracyjnej fali reżyserów z małego ekranu do tego większego. Oprócz Lumeta, wśród wielu innych twórców awansowanych do świata kina znalazły się takie osoby jak choćby Arthur Penn czy John Frankenheimer.

Wróćmy jednak do samego filmu. Za scenariusz ponownie odpowiadał Reginald Rose, rolą główną zajął się przytoczony już Fonda, a zdjęciami – wyrobiony w fachu Boris Kaufman. Fabuła produkcji tylko nieznacznie odbiegła od jej teatralno-telewizyjnego pierwowzoru. Akcja „Dwunastu gniewnych ludzi” dzieje się w Nowym Jorku, w budynku Stanowego Sądu Najwyższego. W procesie 18-latka oskarżonego o morderstwo swego ojca bierze udział dwunastu ławników, których zadaniem jest stwierdzenie winy lub niewinności podejrzanego. Wydarzenia obserwujemy od momentu zakończenia się rozprawy sądowej. Widocznie znużony rutynowym procesem sędzia wysyła ławników do pokoju przysięgłych w celu – jak się wszystkim wydaje – prędkiego domknięcia sprawy i stwierdzenia o winie oskarżonego. W postępowaniu przedstawione zostały dowody obciążające chłopaka i już od początku narad zdecydowana większość ławników przekonana jest o jego czynie. Zatrzymanemu grozi kara śmierci, lecz werdykt musi być jednogłośny. Wszyscy z wyjątkiem jednego (Fonda) opowiadają się za uznaniem winy. Ten powołuje się na zasadę „uzasadnionej wątpliwości” (ang. reasonable doubt). Z początku jego argumenty nie przekonują żadnego z pozostałych mężczyzn, jednak z czasem bohater budzi w nich sceptycyzm.

Prawdy o morderstwie ostatecznie nigdy się nie dowiadujemy. Zresztą nie o to w filmie Lumeta chodzi. Jasne, „Dwunastu gniewnych ludzi” ogląda się jak książkowo przeprowadzony thriller – na początku informowani jesteśmy o zbrodni, by potem skrzętnie omówić jej wszystkie detale, wyszczególnić niedomówienia i nieścisłości, a po drodze doświadczyć również kilku niespodziewanych zwrotów akcji. Do rozwiązania zagadki jednak nie dochodzi. Morderca nie jest tu tak ważny, jak ci, którzy mają go sądzić. Autor tekstu, Rose, bardzo dobrze zdawał sobie sprawę z dramaturgicznego potencjału miejsc takich jak sala sądowa czy pokój przysięgłych, lecz to, na czym scenariusz skupia się najmocniej, mieści się w prowadzeniu postaci i zachodzących między nimi relacji. Idea uzasadnionej wątpliwości przedzierająca się z biegiem czasu przez pomieszczenie coraz mocniej zmusza uczestników procesu do przestudiowania swych wartości oraz zakwestionowania ich moralności. Część z nich narażona będzie na konfrontację z uprzedzeniem, arogancją czy wiecznie trapiącymi duszę osobistymi doświadczeniami. Film staje po stronie ławnika nr 8 – który jako pierwszy przejawia brak pewności – ale jednocześnie nie ucieka w demonizację czy też bezpardonową krytykę pozostałych. Przedstawienie postaci w negatywnym świetle służy bowiem Lumetowi i Rose’owi zastanowieniu się nad chwiejnością kondycji ludzkiej skontrastowanej zawzięcie rosnącemu napięciu.

12am-shiv.jpg

Atmosfera pośród tytułowych dwunastu staje się z czasem tak gęsta, że w pobliżu brakuje wyłącznie przysłowiowej siekiery. Dzień, w którym rozgrywa się rozprawa, okazuje się być najgorętszym w roku. Panowie szastają się po pokoju, błądzą myślami, ocierają pokryte potem czoła i prowokują wzajemnie. Awantura wisi w powietrzu, a bodaj każdemu z mężczyzn udziela się klaustrofobiczny charakter wypełnionego papierosowym dymem wnętrzna. Lumet skonstruował swój film tak, że wzajemna niechęć i zaniepokojenie wydają się wzrastać z każdą kolejną minutą. Ten specyficzny nastrój osiągnięty został dzięki bardzo rozważnej pracy kamery. Na początku postacie filmowane były powyżej poziomu oczu w obiektywie szerokokątnym, jednak później, gdy wydarzenia nabierają większego tempa, głębia ostrości zostaje porzucona na rzecz nagminnych zbliżeń i ujęć z dołu. Pokój sprawia wrażenie coraz mniejszego, a ściany niemal zbliżają się ku sobie. Kaufman (pochodzący z Białegostoku brat legendarnego Dzigi Wiertowa) zadbał o zarówno srogie, jak i ponure oblicze „Dwunastu”, które dociera do widza dzięki wszechobecnemu poczuciu zmęczenia i wprost wylewającemu się z ekranu upałowi.

Pomimo Fondy, określanego mianem głównego bohatera, film daje nam raczej do zrozumienia, iż żadna z postaci nie jest tutaj ważniejsza niż pozostałe. Dwunastka ławników może być odczytywana jako bohater zbiorowy, jako idea niosąca ze sobą reformę czy też nowe podejście. Każdy z mężczyzn jest unikatowy, ma określony charakter i swoje własne racje, lecz wszyscy razem zdają się tworzyć jeden pełen energii organizm. Z drugiej strony film Lumeta bardzo dobitnie pokazuje także, jak silny wpływ może wywrzeć jednostka na grupę ludzi. Niezależnie od przyjętego przez Was punktu widzenia, jedno pozostanie pewne – w centrum tej opowieści znajdują się ludzie. Pierwszym ujęciem filmu jest ukazany z perspektywy żabiej budynek sądu. Wydaje się on być jeszcze większy, niż jest w rzeczywistości. Jego potęga rozpościera się ponad sfotografowanymi od góry w następnym ujęciu ludźmi przechadzającymi się korytarzami jego gmachu. Wydawałoby się, że skontrastowany ogromnemu rozmiarowi tłum ulegnie sile, lecz koniec końców to przecież oni odpowiadają w filmie za ostateczny wynik. To ich długie rozmowy i decyzje przesądzają o końcowym rezultacie. Film Lumeta stara się zatem zasygnalizować, że władza stoi tak naprawdę po stronie ludzi. Czasem potrzeba tylko impulsu, by sobie o tym przypomnieć – kwestia dotyczy w końcu życia i śmierci.

Rola „Dwunastu gniewnych ludzi” w kulturowo-społecznym życiu Amerykanów jest nieprzeceniona. Wraz z drugim gatunkowym kamieniem milowym, jakim później okazał się być „Zabić drozda”, obraz Lumeta wykształcił w amerykańskim społeczeństwie do dziś niegasnącą fascynację prawem wykorzystywanym w popkulturze nie tylko w ramach czystej rozrywki, ale także w celu pobudek moralnych. Scenariusz Rose’a – mimo iż niezgodny z rzeczywistością w 100% – przyjął dla wielu widzów formę podręcznika szkolnego w zakresie wiedzy o sądownictwie. Film przyczynił się do lepszego zrozumienia, a nawet docenienia amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości, wychowując ponoć przy tym pokolenia przyszłych prawników. Wszystko to zdaje się być niezbitym dowodem w sprawie domniemanego geniuszu produkcji (pun intended!). Obraz, który swą akcję ograniczył do jednego pomieszczenia, fabułę – do dialogu, a aktorskie widowisko – do spoczywających przy stole facetów, w teorii nie miał prawa się udać. W praktyce jednak dał się poznać jako zrealizowany z werwą i ogromnymi pokładami energii autoportret ludzkości, którego tempa nie powstydziłby się najlepszy reprezentant kina akcji. W czasach, gdy amerykańskie kina opanowane były przez rozbuchane do granic możliwości epickie widowiska, a czerń coraz silniej ustępowała kolorowi, „Dwunastu” zaproponowało X muzie zwrot w stronę realizmu, który po latach zadomowił się tam na dobre.

„Dwunastu gniewnych ludziach” doczekało się w Polsce swojego wydania Blu-ray w 2013 roku za sprawą dystrybutora Imperial Cine-Pix. Polską wersję językową w postaci lektora i napisów znajdziemy także w wydaniach z Wielkiej Brytanii i Niemczech. Film doczekał się także wydań do dystrybutora Crieterion w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii.

zdj. United Artists / Criterion