W starym kinie #14: „Zakochany kundel” (1955)

Zapraszamy na kolejną wyprawę do burzliwych czasów systemu studyjnego, pierwszych gwiazd kina, wielkich spięć na linii producent-reżyser, Kodeksu Haysa oraz wyraźnie widocznych granic między dobrem a złem. W cyklu „W starym kinie” omawiamy filmy z okresu klasycznego kina hollywoodzkiego, które godne są Waszej uwagi. Dziś skupimy się na „Zakochanym kundlu”, filmie animowanym z 1955 roku w produkcji Walta Disneya.

„Tylko jednej rzeczy na świecie nie można kupić za żadną cenę – merdania psiego ogona”. Tymi słowami twórcy filmu zapraszają nas do uniwersum uroczych czworonogów, którym – jak sami twierdzą – obraz dedykują. W „Zakochanym kundlu” roi się od miłości do psiaków wszelkiej maści – po pierwotnie wykreowanym ołówkiem pejzażu biegają animowane kundelki, teriery, cocker spaniele czy buldogi. Biegają na tyle rozkosznie, że nawet po przeszło 60 latach od premiery nie sposób jest oderwać od nich wzrok. Jak do tego doszło? Pomysł na film narodził się w roku 1937, kiedy Joe Grant, jeden z pracowników firmy Disneya, przyglądał się zachowaniu swojego springer spaniela w momencie pojawienia się w rodzinie nowego członka. Artysta narysował pierwsze szkice, po czym przekazał je Waltowi, który wyraził aprobatę i zlecił Grantowi stworzenie fabuły. Proces ten okazał się jednak dość żmudny – Disneyowi nie przypadały do gustu tworzone przez Granta warianty historii, stąd produkcja została przesunięta w czasie. Dopiero po zetknięciu się Walta z krótką opowiastką wydrukowaną w 1945 roku w magazynie Cosmopolitan prace ruszyły do przodu. Do fabuły dodany został zbuntowany partner, którego dziś znamy pod imieniem Trampa, a całość zaczynała nabierać kształtu.

Reżyserami „Kundla” zostali Clyde Geronimi, Wilfred Jackson i Hamilton Luske (trio odpowiedzialne za wcześniejsze fabularne dzieła wytwórni z lat 50., czyli „Kopciuszka”, „Alicję w Krainie Czarów” oraz „Piotrusia Pana”), lecz to nie ich nazwiska są tutaj najważniejsze. Pomimo faktu, iż wraz z początkiem dekady Walt Disney coraz mocniej angażował się w inne, okołofilmowe sprawy, jego nadzór nad produkcją wciąż był wyjątkowo istotnym elementem niemal każdej wypuszczanej z jego stajni bajki. Po wojnie pionier amerykańskiej animacji stał się niezmiernie zapracowanym człowiekiem. Nie licząc tak czasochłonnych zajęć jak zeznawanie FBI czy kultywowanie wartości narodowych, jego harmonogram skupiał się przede wszystkim na konstruowaniu największego na świecie parku rozrywki (pierwszy Disneyland otwarto w lipcu 1955 roku), a także telewizyjnej kariery (tego samego roku uruchomiono kierowany do najmłodszych widzów „Mickey Mouse Club”). „Zakochany kundel” został, wobec tego, wydany na świat w być może najbardziej przełomowym dla studia momencie. Animacja była piętnastą pełnometrażówką wyprodukowaną przez koncern Disneya, a tym samym pierwszą nakręconą w szerokoekranowym CinemaScope.

Film jest w gruncie rzeczy klasycznym love story, do jakiego Disney zdążył już nas wszystkich bardzo dobrze przyzwyczaić. Tyle tylko, że księżniczką jest tutaj urokliwa suczka o imieniu Lady (Barbara Luddy), której rasowość (bohaterka jest cocker spanielem) skontrastowana zostaje z brakiem rodowodu bezpańskiego kundelka nieprzypadkowo zwanego Trampem (Larry Roberts). Lady wychowywana jest przez reprezentantów klasy wyższej. Mieszka w prestiżowej dzielnicy miasta prześmiewczo nazywanej przez jej fatyganta jako „Snob hill” (Wzgórze snobów), a jej miejsce do spania mieści się tuż obok właścicieli. Tramp rezyduje natomiast na śmietniku. Jest psem ulicznym wzbudzającym respekt wśród innych zwierzaków. Zna go niemal każdy w mieście, a swą renomę zbudował sobie sprytem i buntowniczym charakterem. Kiedy Lady pyta go o rodzinę, ten odpowiada, że posiada „po jednej na każdy dzień tygodnia”. Ich losy przypadkowo splotą się, gdy w domu Lady pojawi się nowy osobnik, tj. dziecko właścicieli. Obawiająca się wykluczenia suczka markotnieje, a gdy rodzice wyjeżdżają na kilka dni, zostawiona zostaje pod opieką dokuczliwej ciotki i jej dwóch znikczemniałych kotów syjamskich. W wyniku starcia z tymczasową panią domu, Lady ląduje na ulicy, gdzie z opresji ratuje ją nie kto inny, jak Tramp.

To, co odróżnia „Zakochanego kundla” od rzeszy innych – powstałych zarówno wcześniej, jak i później – pokrytych bajkowym lukrem produkcji Disneya, mieści się w naturalności i bezpretensjonalności, z jaką opowieść została poprowadzona. W relacji Lady i Trampa trudno o jakiekolwiek fałszywe nuty – przebieg ich znajomości odbywa się bardzo spontanicznie, można by wręcz powiedzieć realistycznie. Psiaki nie zakochują się w sobie od pierwszego wejrzenia. Ich związek formuje się wraz z postępem fabularnym, po czym dojrzewa, a nawet przeżywa wzloty i upadki (wszystko to w zaledwie godzinę!). Ponadto Trampowi daleko do typowego disnejowskiego księciunia, którego naczelną funkcją narracyjną jest wybawienie damy z opresji oraz rozkochanie jej w sobie. Kundel jest podstępny i nieraz informowani jesteśmy o jego „bujnej przeszłości”, lecz więź z Lady nie jest wyłącznie atrakcyjnym ozdobnikiem. Obserwowane przez nas postacie faktycznie zmieniają się pod wpływem zachodzącej między nimi relacji. Tramp uczy się otwierania na opinie innych, a Lady pozbywa się skostniałych konwenansów.

Czy jest w historii kina bardziej romantyczna scena?

Jak wiele animacji tworzonych pod szyldem Disneya, „Zakochany kundel” posługuje się znaną formułą nieskomplikowanej historii opowiadającej o skomplikowanych tematach. Film eksploruje takie zagadnienia jak choćby zazdrość, samotność czy wykluczenie. Dla młodszych widzów może być świetną lekcją w oswajaniu się z młodszym rodzeństwem, a dla tych starszych – refleksją nad własnym buntem lub kondycją związku. Wielowarstwowość tej produkcji przejawia się również w zawartym tutaj komentarzu społecznym na temat równości oraz segregacji rasowej znamiennej dla lat 50. w Ameryce. Główna oś fabularna filmu skupiona jest na mezaliansie między postacią z wyższych sfer a bohaterem z nizin społecznych. Lady jest psem rasowym, żyjącym dostatnio, a Tramp bezdomnym bez perspektyw, który sytuację materialną (wiem, brzmi to śmiesznie w kontekście psa) zawdzięcza najprawdopodobniej swemu kundlowemu pochodzeniu. Nastrój dysproporcji społecznej podsyca kapitalna scena w schronisku, gdzie trafia Lady po schwytaniu przez hycla. Zebrane tam psy uszczypliwie komentują jej rodowód, a wypowiadający się z rosyjskim akcentem chart o imieniu Boris cytuje Gorkiego, twierdząc, że biedak szczęśliwy będzie tylko wtedy, kiedy zobaczy jeszcze większego biedaka.

Przy wszystkich podtekstach, jakie film Disneya ma do zaoferowania, nie można zapomnieć o jego głównym składniku, czyli humorze. Nawet po sześciu dekadach „Kundel” wspaniale działa jako komedia. Humor dociera do nas zarówno dzięki ślicznej animacji, jak i trafnemu dubbingowi. Aktorzy wcielający się w czworonogi to w znacznej większości nazwiska kojarzone przede wszystkim z amerykańskim radiem czy po prostu voice actingiem. Główna para aktorska spisała się przyzwoicie, lecz to na drugim planie znalazły się prawdziwe perełki. W obsadzie pojawia się nazwisko Billa Thompsona (genialnego aktora głosowego i radiowego znanego głównie ze swojej pracy dla MGM, gdzie stał się pierwszym głosem kultowego Droopy’ego), który mógł popisać się znajomością różnych dialektów, między innymi szkockiego, irlandzkiego, wyjątkowo stereotypowego włoskiego czy też wschodnio-londyńskiego cockney. Prócz niego udział w dubbingu wzięła także ikona amerykańskiego jazzu Peggy Lee służąca za głos choćby estradowego psa albo kotów syjamskich, Si i Am. Był to pierwszy raz, kiedy supergwiazda o jej rozmiarze użyczyła swego talentu w filmie disnejowskim.

Niech ktoś zadzwoni do Disneya i poprosi o spin-off z kociakami w roli głównej.

Tempo animacji nieco odbiega od dzisiejszych standardów, ale w żadnym wypadku nie przeszkadza to w odbiorze. Ogromny postęp technologiczny, który miał miejsce od czasu premiery filmu, jest oczywisty, przez co poszczególne sceny wydają się być poniekąd spowolnione. Nie odbiera to bynajmniej czaru i elegancji fantastycznych kadrów „Kundla”. Kolory animacji mienią się rozmaitością barw utrzymanych w tonacji ciepłej, jak również i zimnej, podczas gdy kompozycje przykuwają oko, a odcienie świetnie ze sobą korespondują. Tło oraz jego elementy (w pierwszej kolejności psiaki) są przepięknie zróżnicowane, co tylko dodaje im charakteru. Niemal każdy pojawiający się tutaj – bodaj na chwilę – zwierzak jest jedyny w swoim rodzaju, a uwydatnia to jego specyficzny dialekt, najczęściej świadczący o jego pochodzeniu. Podobnie jest z ich ruchem – ten także ma odpowiadać osobowości. Poruszająca się z wielką gracją Lady każdym manewrem łapki udowadnia, że należy do elity, tak jak Tramp, który swobodnym marszem zaznacza swą niezależność.

Mimo iż animowana, miłość między dwoma zwierzakami chyba nigdy nie była tak blisko tej ludzkiej. Według mnie „Zakochany kundel” to nie tylko przypuszczalnie najbardziej intrygujący przykład mezaliansu w kinie, ale też najlepszy prototyp zdrowego związku, jaki kiedykolwiek wyszedł od Disneya.

Wydań Blu-ray z filmem „Zakochany kundel” nie musimy szukać na zagranicznych rynkach. W Polsce kultowa animacja Disneya doczekała się dwóch edycji na niebieskim krążku. Na początku do sprzedaży trafiło wydanie z Diamentowej kolekcji od CD PROJEKT, a po przejęciu praw do filmów Disneya przez firmę Galapagos „Zakochany kundel” doczekał się nowego wydania w ramach linii wydawniczej „Czarne Charakterki”.

zdj. Disney