W starym kinie #18: „Inwazja porywaczy ciał”

Zapraszamy na kolejną wyprawę do burzliwych czasów systemu studyjnego, pierwszych gwiazd kina, wielkich spięć na linii producent-reżyser, Kodeksu Haysa oraz wyraźnie widocznych granic między dobrem a złem. W cyklu „W starym kinie” omawiamy filmy z okresu klasycznego kina hollywoodzkiego, które godne są Waszej uwagi. Dziś skupimy się na „Inwazji porywaczy ciał”, filmie science fiction z 1956 roku w reżyserii Dona Siegela.

Z wyjątkiem gigantów filmowej produkcji, krajobraz Hollywoodu z czasów jego Złotej Ery tworzyły również studia grupowo określane mianem „Poverty Row”. Do grona tego należały mniejsze, niezależne wytwórnie charakteryzujące się skromniejszymi budżetami, mniej dogodnymi warunkami dla ekip czy też seryjnym wydawaniem obrazów, które do dziś przyjęło nazywać się kinem klasy B. Sposobem mniejszych graczy na ogranie tych większych była czysto gatunkowa gwarancja zapewniająca widzom prostą rozrywkę opartą na wartkiej akcji, poczuciu przygody i czerpaniu przyjemności z dobrze znanych fabularnych schematów. Jednym z takich „malców” było Monogram Pictures (które w 1953 roku przyjęło nazwę Allied Artists) oferujące markowe pewniaki między innymi spod znaku westernów, kryminałów lub komediowych serii. Wśród zalet płynących z większej suwerenności twórców działających pod szyldem „Monogram” i mu podobnych mieściła się możliwość pokuszenia się na zawarcie w filmie społecznej krytyki. W latach 30. praktyka ta była dość widoczna nawet na przykładzie tzw. wielkiej piątki, lecz dwie dekady później, kiedy powojenne nastroje amerykanów napięte były z innych powodów, odwagi wystarczało dla niewielu.

Do nielicznych niepokornych należał wówczas producent Walter Wanger, weteran przemysłu filmowego, który zaczynając od lat 20., przewinął się przez niemal wszystkie liczące się studia, karierę skończywszy na słynnej „Kleopatrze” w roku 1963. W latach 50. jego „społecznie zaangażowane” pomysły na filmy zniechęcały duże wytwórnie, dlatego w Allied Artists patrzono na niego przychylniej. W byłym Monogram dogadał się z – mającym już kilka sukcesów na koncie – Donem Siegelem. W 1954 wspólnie wydali na świat „Riot in Cell Block 11”, poruszający kryminał więzienny, w którym przekonywali o konieczności reformy więziennictwa. Sukces tego filmu przyczynił się do kolejnego pomysłu, tym razem zrealizowanego w konwencji mariażu sci-fi i horroru, za pomocą którego panowie – zapraszając na pokład scenarzystę Daniela Mainwaringa – dokonali subtelnej krytyki amerykańskiego konformizmu. Tak oto narodził się oparty na powieści Jacka Finneya projekt „Inwazji porywaczy ciał”. W czasie premiery film uznano za niewiele więcej, jak jeszcze jeden z odcinków trwającej przez lata 50. sagi popytu na niskogatunkową fantastykę naukową. Krytyka się jednak pomyliła, bowiem uniwersalny charakter obrazu Wangera i Siegela doczekał się rangi kultu, trzech remake’ów i niegasnącego uznania.

Akcja „Inwazji porywaczy ciał” rozgrywa się w fikcyjnym kalifornijskim miasteczku Santa Mira. Po powrocie z konferencji medycznej, dr Miles Bennell (Kevin McCarthy), miejscowy lekarz rodzinny, dowiaduje się, że znaczna część pacjentów wyraziła chęć nagłej wizyty. Nie chodzi jednak o zwykłe przeziębienie czy epidemię grypy, mieszkańcy przejawiają specyficzne symptomy: pewna kobieta przekonuje, iż nie jest w stanie poznać swojego wujka; chłopiec przeraźliwie boi się własnej matki, twierdząc, że ta nie zachowuje się zwyczajnie. Wygląd bliskich nie uległ zmianie, różnica mieści się w charakterze. Doktor uspokaja pacjentów;  „wszystko jest w normie” – mówi. Objawy mieszkańców uzasadniane są zbiorową histerią do czasu, gdy w domu jednego z nich odkryte zostaje ciało, które zaczyna nabierać znajomych kształtów. Okazuje się, że za fenomenem stoi tytułowa inwazja obcych. Przy użyciu ogromnych strąków przybysze kreują duplikaty swych ludzkich odpowiedników, absorbując ich fizyczne i psychiczne atrybuty, wspomnienia i cechy osobowości, lecz z wyłączeniem emocji. Celem kosmitów jest stworzenie – nieskażonego wadliwym ludzkim elementem – idealnego społeczeństwa, które eliminuje indywidualną tożsamość i podyktowane jest jedynie instynktem przetrwania. Odkrywając pozaziemski spisek, dr Bennell z pomocą swej byłej dziewczyny Becky (Dana Wynter) podejmuje się zadania zdemaskowania dyskretnej inwazji i ochrony ludzkości.

Na pierwszy rzut oka wszystko – wraz z charakterystycznie grindhouse’owym tytułem „Inwazji” – każe postrzegać film Siegela w kategoriach wczesnego przykładu eksploatacyjnego kina klasy B. Z jednej strony, obraz intencjonalnie się temu przyporządkowuje – mamy tu typowe dla nurtu exploitation ekscesy w treści i formie każące lokować „Inwazję” na tej samej półce, co twórczość Samuela Fullera czy „fiftisowe” klasyki sci fi, takie jak „Istota z innego świata” lub „Wyszłam za kosmicznego potwora”. Z drugiej jednak, techniczna maestria, reżyserski spryt i solidny tekst Mainwaringa zdają się podważać niskogatunkową tożsamość filmu, w jej miejsce oferując typologiczne analogie odsyłające dzieło w stronę chociażby „Psychozy” Hitchcocka, która mierzyła się z tematyką potwora umieszczonego wewnątrz człowieka dopiero 4 lata po premierze „Inwazji”. Ogromną wartością filmu Siegela jest jego wszechstronność. Ta nie tylko nie pozwala na łatwy osąd i zaszufladkowanie – dzięki niej obrazem nacieszyć się mogą zarówno pasjonaci świadomego kina niskich lotów, jak i ci, którzy na szachowej planszy u Bergmana szukają sensu życia.

„Inwazja porywaczy ciał” działa równie dobrze potraktowana dosłownie, jak i metaforycznie. Prowadzona wyjątkowo sprawną reżyserską ręką Siegela narracja wyraźnie uderza w tony kina grozy, co rusz ostrzegając naszą czujność trafnymi zagraniami wizualnymi i dźwiękowymi – raz będzie to chociażby wybiegający na ulicę chłopiec, innym razem grany przez Sama Peckinpaha (sic!) inspektor gazowy, który buszuje w piwnicy jednego z bohaterów. Ponadto nad obrazem wisi nieskalana aura horroru otaczająca przestrzeń coraz dosadniej wraz z czasem trwania akcji – tempo i napięcie są tu mierzone skalą wspomnianego Hitchcocka, a postępująca wśród bohaterów paranoja dodaje obrazowi posępnego charakteru. Mimo 65 lat na karku film potrafi realnie przerazić i wzbudzić niepokój, podczas gdy jego alegoryczna kondycja jest w równie nienagannym stanie. Mając na uwadze czas premiery, na przestrzeni lat obraz zyskiwał różne oblicza sytuujące go po przeciwnych stronach barykady – jedni atak obcych porównywali do ideologii marksistowskiej, drudzy do nasilającego się w Ameryce lat 50. makkartyzmu; jeszcze inni w inwazji widzieli krytykę służalczości lub zagrożenie dehumanizacji związane z zaufaniem ustrojowi. Jakkolwiek byśmy „Inwazji” nie postrzegali, jej efekt działa na wyobraźnię.

Nie sposób jest odebrać filmowi Siegela miana dzieła przełomowego. Można założyć, że „Inwazja” zrobiła tyle samo dla gatunku science fiction, co dekadę późnej w „Nocy żywych trupów” udało się George’owi Romero na polu horroru. Niemal apokaliptyczny duch obrazu, który źródło zła ulokował w odbiciu człowieka, nie tylko uczynił z tego konceptu wiarygodny twór filmowy – jednym z jego największych osiągnięć jest bowiem utorowanie drogi przyszłym klasykom gatunku, którzy z „Inwazji” czerpali garściami. Wyjątkowo nośny charakter obcej ofensywy docierającej w istocie do wnętrza naszej psyche zaowocował jednym z najbardziej przekonujących obrazów ludzkości zestawionej z pozaziemską cywilizacją, jaki kiedykolwiek pojawił się w kinie. W utrzymanej w ryzach realizmu psychologicznego „Inwazji porywaczy ciał” człowiek definiowany jest przez konstrukt jego tożsamości i to właśnie z obawy przed jej utratą podejmuje walkę z obcym. Film Siegela nie wszedł do kanonu gatunku bez powodu – to obraz, który oprócz tego, że świetnie wygląda, posiada jeszcze osobowość. Można się tylko domyślać, jak wiele produkcji na przestrzeni lat starało się go naśladować.

Na polskim rynku wydawniczym próżno szukać filmu Dona Siegela na jakimkolwiek z nośników. Chcąc zobaczyć „Inwazję porywaczy ciał”, musicie sięgnąć po zagraniczne wydanie ze Stanów Zjednoczonych lub europejskich krajów takich jak Hiszpania, Włochy czy Niemcy. W ostatnim przypadku na rynku znajdziecie także wydanie w mediabooku.

61IoLLqKlBL._SL1172_.jpg

zdj. Allied Artists Pictures