W starym kinie #20: „Noc myśliwego”

Zapraszamy na kolejną wyprawę do burzliwych czasów systemu studyjnego, pierwszych gwiazd kina, wielkich spięć na linii producent-reżyser, Kodeksu Haysa oraz wyraźnie widocznych granic między dobrem a złem. W cyklu „W starym kinie” omawiamy filmy z okresu klasycznego kina hollywoodzkiego, które godne są Waszej uwagi. Dziś skupimy się na „Nocy myśliwego”, thrillerze z 1955 roku w reżyserii Charlesa Laughtona.

Niewielu zdaje się o nim pamiętać, a jednak każdy słyszał gdzieś coś na jego temat. Wydaje się być zapomniany, a mimo to wciąż stanowi inspirację dla wielu twórców. W czasie swej premiery przeszedł bez większego echa, by po latach objawić się zarówno krytyce, jak i widzom niczym Święty Graal amerykańskiego kina, stawiany niemal na równi z Wellesowskim „Obywatelem Kane’em”. W ten sposób przedstawia się – pierwszy i ostatni w reżyserskim dorobku – film Charlesa Laughtona „Noc Myśliwego”. Produkcja jedyna w swoim rodzaju. Odkopany po dekadach skarb kina lat 50. z wizualną maestrią odziedziczoną po geniuszach niemieckiego ekspresjonizmu i baśniowym klimacie wyjętym wprost z twórczości braci Grimm. Współcześni krytycy zgodnie głoszą, że wyprzedził swoje czasy. Jego wielogatunkowość, amalgamat stylów i perwersyjny ikonoklazm skazany był na przyprawienie ówczesnej widowni o zawrót głowy. Wielka szkoda, że jej odzew Laughton przyjął bardzo osobiście i na zawsze porzucił plany dalszej kariery na reżyserskim stołku. Mam przeczucie, że wyszłoby z tego coś nietuzinkowego.

Zanim spróbował swych sił w reżyserii, Laughton przez lata święcił triumfy jako aktor. Fachu uczył się w londyńskim Royal Academy of Dramatic Art, po czym wylądował w prestiżowym The Old Vic, gdzie praktykował głównie Szekspira. Z teatru przeniknął do filmu, a tam wsławił się kreacjami m.in. Quasimodo w „Dzwonniku z Notre Dame” z 1939 czy adwokata Robartsa w „Świadku oskarżenia” Billy’ego Wildera (w 1933 roku udało mu się nawet zgarnąć Oscara za główną rolę w „Prywatnym życiu Henryka VIII”). Dopiero w późniejszym etapie kariery zdecydował się na stanowisko reżysera. Najpierw w teatrze, gdzie choćby na Broadwayu odniósł sukces, dyrygując Henry’ego Fondę, a dopiero potem – za namową przyjaciela i producenta Paula Gregory’ego – w kinie. Jego reżyserska wizyta w Hollywood, mimo iż krótka i niespodziewana, zostawiła po sobie ślad w postaci jednego z najbardziej niezwykłych filmów klasycznej ery. W „Nocy myśliwego” Laughton podpisał się bowiem stylem, którego chyba nikomu do tej pory nie udało się odtworzyć.

Lillian Gish, Robert Mitchum i Sally Jane Bruce w filmie „Noc myśliwego”

Historia przedstawiona w filmie ma źródło w rzeczywistości. Davis Grubb, autor książkowego pierwowzoru, inspirację znalazł w postaci Harry’ego Powersa, amerykańskiego seryjnego mordercy z lat 30., który wabił swe ofiary, ogłaszając się w prasowych kolumnach „samotnych serc”, twierdząc, że poszukuje miłości. Filmowy antybohater – grany przez doskonale wpisującego się w swoje emploi Roberta Mitchuma – dzieli ze swym prototypem nie tylko wiek oraz imię. Duchowny Harry Powell to samozwańczy kaznodzieja, który przemierza południe USA czasów Wielkiej Depresji w poszukiwaniu samotnych wdów. Mizoginistyczny bohater wykorzystuje kobiety, żeniąc się z nimi dla pieniędzy, po czym morduje je, święcie przekonany, iż działa w imię Boga. W otwierającym film monologu/dialogu z wszechmogącym, kaznodzieja wygłasza: „Nie żebyś miał coś przeciwko zabijaniu, Twoja księga jest nim wypełniona”. Odsiadując wyrok za kradzież auta, Powell poznaje w celi Bena Harpera, mężczyznę, który skazany został na śmierć za zabicie dwóch osób podczas napadu na bank. Osadzony zostawił po sobie wdowę (Shelley Winters) z dwójką dzieci oraz zrabowane dziesięć tysięcy dolarów, które przed odejściem powierzył synowi. Po wyjściu na wolność głosiciel słowa Bożego ma tylko jeden cel – odwiedzić domostwo Harperów.

Stephen King umieścił niegdyś Powella wśród jego ulubionych czarnych charakterów, plasując go na szóstym miejscu, tuż przed ikonicznym Wielkim Bratem z „Roku 1984” Orwella. Jego kultowe knykcie z wytatuowanym „LOVE” na prawej ręce i przeciwstawnym „HATE” na lewicy wyprzedziły sławę samego bohatera, z biegiem lat zyskując niejako własne życie i stając się jednym z najbardziej kultowych symboli w popkulturze (wystarczy choćby wspomnieć słynną przemowę Radio Raheema z „Rób, co należy” Spike’a Lee). Znakomity w roli złego do szpiku kości kaznodziei Mitchum powołał do życia typ postaci, która do mainstreamu na dobre zawitała dopiero wraz z antybohaterami pokroju Travisa Bickle’a czy Alexa DeLarge’a. Powell jest niczym persona z innej epoki kina. Niemiłosiernie niepoprawny i bezwzględny w braku jakiegokolwiek szacunku w kwestii powszechnie przyjętych amerykańskich wartości – jego widmo w „Nocy myśliwego” uderza bowiem zarówno w charakterystyczne dla Południa przywiązanie do religii, społeczności oraz rodziny, jak i w moralność i czystość utożsamianą z dziećmi. Ponadto, wżeniając się w ród Harperów, destrukcji poddaje on figurę ojca.

Zamysłem Laughtona było stworzenie swoistej wariacji baśni dla dzieci. Nieprzypadkowo film otwiera fantastyczna sekwencja, w której – grana przez Lilian Gish – pojawiająca się później w opowieści pani Rachel w biblijnej manierze przestrzega dzieci przed fałszywym prorokiem. Baśniowość „Nocy myśliwego” jest z jednej strony notorycznie podkreślana w wizualnym aspekcie filmu (ujmowane w wymyślnych perspektywach lokacje charakteryzują się nienaturalnym oświetleniem, specyficznie odrealnioną grą cieni i planami przywołującymi na myśl fantazyjne sety ekspresjonistów), a z drugiej przeplatającym historię moralistycznym motywem odwiecznego starcia dobra ze złem. Artystyczna wizja Laughtona jest zaskakująco spójna w obu ujęciach. Sugestywnie plastyczne otoczenie – z dodającymi aury oniryzmu kołysankami i przenikliwym śpiewem kaznodziei – fantastycznie uzupełnia się z myślą przewodnią obrazu, powodując poczucie ujmującego absurdu i subtelnego surrealizmu. Każde kolejne (poprzedzone przeszywającym „Leaning on the Everlasting Arms”) pojawienie się na ekranie duchownego wzbudza charakterystyczny niepokój i daje wyraz niemal mistycznemu pojedynkowi jasności z mrokiem. Ten zobrazowany zostaje przede wszystkim za sprawą konfrontacji Powella z Rachel, lecz równie okazale prezentuje się na przykładzie dualizmu oprawcy. Pięści, a zarazem opozycyjne wartości są w końcu częścią jednego ciała, przez co film sugeruje ich nierozłączność.

Przed przystąpieniem do zdjęć, jednym z pierwszych pomysłów Laughtona było obsadzenie w głównej roli samego siebie. Gdy koncept upadł, wśród kandydatów do przejęcia kreacji demonicznego kaznodziei znalazły się takie nazwiska jak np. Laurence Olivier czy nieoczywisty w wyborze Gary Cooper. Z racji braku wolnych terminów pierwszego z panów, rola powędrowała do naczelnego hollywoodzkiego rozrabiaki Mitchuma, który zdążył już utrwalić się w pamięci widzów jako przodownik w graniu postaci moralnie wątpliwych, stanowiących niejako przedsmak faktycznych filmowych zwyrodnialców. Skądinąd trudno wyobrazić sobie Powella odgrywanego przez kogoś innego niż Mitchum. Gwiazdor kina noir stworzył w „Nocy myśliwego” wizerunek bohatera tak niekonwencjonalnego i obrazoburczego, że jego wybór zdaje się być dzisiaj czymś tak naturalnym i oczywistym, jak Jimmy Stewart w roli poczciwego everymana z dobrego domu. Wtedy jednak Mitchum odkrywał dla kina nowe terytoria. Rolą duchownego Powella w pewien sposób przesunął granicę nieprzyzwoitości. Swym uśpionym wzrokiem, ponurą twarzą oraz przejmującym barytonem musiał zapewnić koszmary niejednemu widzowi.

Przeszło 60 lat od premiery, „Noc myśliwego” wciąż jest w stanie przyprawić o ciarki. Fantazyjno-oniryczny nastrój unoszący się nad scenerią nasuwającą skojarzenia z południowym gotykiem kreuje w filmie wyjątkowo trudny do osiągnięcia złowieszczy charakter. Groza jest w nim ściśle powiązana z postępująco opresyjnym klimatem amerykańskich przedmieść, które odchodzą od typowych dla lat 50. utożsamień z ciepłem rodzinnym na rzecz wszechogarniających półmroków i symbolicznych fantazmatów. Obraz Laughtona jest szalenie specyficznym i trudnym do sklasyfikowania tworem, w którym biblijna przypowieść łączy się z dramatyczną ekspresją, a dziecięca baśń z horrorem o utracie rodziny. Nie dziwi zatem fakt, że gdy montażysta „Nocy”, Robert Golden, zademonstrował ukończony film kierownictwu United Artists, ci określili projekcję mianem „zbyt artystowskiej”. Wytwórnia miała trudności z reklamą, a widzowie i krytycy zderzali się ze ścianą, próbując film zaklasyfikować. Umówmy się, w 1955 roku kino nie było jeszcze gotowe na Roberta Mitchuma bezdusznie mordującego kobiety i wygłaszającego przy tym liturgię.

„Noc myśliwego” nie doczekał się w Polsce wydania na żadnym z nośników fizycznych. Z pomocą przychodzą natomiast zagraniczni dystrybutorzy tacy jak Criterion oraz Arrow, którzy wydali produkcję wyreżyserowaną przez Charlesa Laughtona w Wielkiej Brytanii. Niestety w żadnym z wydań nie znajdziemy polskiej wersji językowej.

„Noc myśliwego” (1955) na Blu-ray wydanie Criterion

zdj. United Artists