W starym kinie #9: „Ludzie-koty” (1942)

Zapraszamy na kolejną wyprawę do burzliwych czasów systemu studyjnego, pierwszych gwiazd kina, wielkich spięć na linii producent-reżyser, Kodeksu Haysa oraz wyraźnie widocznych granic między dobrem a złem. W cyklu „W starym kinie” omawiamy filmy z okresu klasycznego kina hollywoodzkiego, które godne są Waszej uwagi. Dziś skupimy się na „Ludziach-kotach”, filmie grozy z 1942 roku w reżyserii Jacques'a Tourneura.

Finansowe problemy RKO Pictures na przełomie lat 30. i 40. spowodowane chociażby artystycznymi poczynaniami nowonarodzonego geniusza Orsona Wellesa sprawiły, iż wytwórnia obrała nieco inny kierunek niż reszta członków tzw. wielkiej piątki. Planem ucieczki od długów, a także zdystansowania się od pozostałych hollywoodzkich gigantów miało być zaproponowane przez świeżo mianowanego szefa produkcji Charlesa Koernera zwrócenie się w stronę kina klasy B – realizowanych za bezcen filmów kręconych na wcześniej powstałych planach, których realizacja znacznie zmniejszała ryzyko niezwrócenia kosztów produkcji. Jedną z pierwszych decyzji podjętych przez Koernera po objęciu stołka było zatrudnienie Vala Lewtona. Urodzony na Jałcie producent był uznanym pisarzem pulpowych powieści oraz pomagierem Davida O. Selznicka, dla którego pracował jako story editor (po naszemu „gość od scenariuszy”) np. podczas produkcji „Przeminęło z wiatrem”. W RKO Lewtonowi trafił się dział horrorów. Każdy z filmów powstawał pod ściśle określonymi zasadami – budżet nie mógł przekroczyć 150 tysięcy dolarów, czas trwania – 75 minut, a praca nad filmem rozpoczynała się od zapewnienia przez przełożonych tytułu. Pierwszym z nich było nic innego jak „Ludzie-koty”.

Chcąc pozostać wiernym nowatorskim rozwiązaniom, bacznie obserwujący konkurencję (będące wówczas na topie potwory z Universala i horrory studia Paramount) Koerner zwyczajnie przyznał, że w gatunku „jeszcze nikt nie zrobił nic z kotami”. Pozbawiona specjalizujących się w kinie grozy aktorskich wspomagaczy – takich jak Béla Lugosi czy Lon Chaney – ekipa skrupulatnie dobrana przez Lewtona przystąpiła zatem do researchu. Scenarzystą „Ludzi-kotów” określono DeWitta Bodeena, jednak wszelkie źródła podają, iż praca nad tekstem była procesem zbiorowym, w którym, obok reżysera Tourneura i montażysty Marka Robsona, bodaj największym wkładcą był Val Lewton. Efekt tej rozległej kooperacji dał życie niecodziennemu filmowemu tworowi, który na tle wojujących wtedy na ekranach Frankensteinów i Wilkołaków nie tylko odznaczał się prekursorstwem w gatunku, lecz również umożliwiał wejście strachowi pod skórę widza, tak samo jak dekady później robiło to choćby „Dziecko Rosemary”. Budzące skojarzenia z satanizmem koty były tak naprawdę tylko pretekstem do nakreślenia historii o lęku przed uczuciem.

cat-people.jpg

Główną bohaterką „Ludzi-kotów” jest Irena Dubrovna (Simone Simon), emigrantka z Serbii regularnie odwiedzająca manhattańskie zoo. Podczas jednej z wizyt widok kobiety przykuwa uwagę Olivera (Kent Smith). Po krótkiej rozmowie zwieńczonej herbatą u Ireny i zabawnie zbagatelizowanym przez scenariusz rozwinięciu relacji między dwojgiem, okazuje się, że są oni w sobie zakochani. Jest jednak pewien szkopuł. Dziewczyna jest potomkinią parającego się magią wiejskiego ludu, nad którym ciąży klątwa przemiany osobników płci żeńskiej w pantery w przypadku zakochania się. Oliver wraz ze znajomym psychiatrą, Dr. Juddem (Tom Conway), traktują opowieści Ireny jako czcze, folkowe bajeczki służące do straszenia dzieci, lecz kobiecie daleko jest do zlekceważenia wewnętrznego strachu. Para pobiera się, ale bohaterka nie jest w stanie dać fizycznych dowodów swej miłości. W pewnym momencie Irena zwraca się do męża: „Ale ja chcę być panią Reed, naprawdę. Chcę być wszystkim, co to nazwisko dla mnie znaczy”. Sytuacja pogarsza się, gdy coraz większą rolę w życiu Olivera odgrywać zacznie jego przyjaciółka z pracy, Alice (Jane Randolph).

Wielka szkoda, że filmu nie miał okazji zobaczyć – zmarłszy trzy lata przed jego premierą – Zygmunt Freud. Wypełniona psychoseksualnymi podtekstami charakterystycznie poprowadzona narracja jawi się jako podróż do wnętrza głęboko skrywanego lęku przed oddaniem się drugiej osobie, co w konsekwencji prowadzi jednostkę do druzgoczącej w skutkach zazdrości. Nieposkromiona złośnica Irena o kokieteryjnej, kociej (!) urodzie jest bohaterką tragiczną, wyjętą jakby wprost z szekspirowskiego dramatu, z tym że nieco gorzej napisanego i przyprawionego ogromną dawką mroku. Miłosna groza w „Ludziach-kotach” odnajduje swe odbicie w szczegółowo opracowanych posępnych kadrach i perfekcyjnej grze światłocieniem. Efekt ten został osiągnięty dzięki mistrzowskiej współpracy Tourneura z autorem zdjęć, Nicholasem Musuracą – okropnie niedocenianym operatorem będącym jednym z pierwszych w Hollywood, który określił specyfikę stylistyki wyrażonej na przestrzeni lat w kinie noir. Produkcja Lewtona (bo to jednak on powszechnie uznawany jest za naczelnego ojca sukcesu całej serii B-horrorów od stajni RKO) zapisała się również w historii kina jako pionierskie wykorzystanie montażu w medium. Coś, od czego współcześni twórcy wydają się być nieznośnie uzależnieni, czyli technika „jump scare” była w kinie zjawiskiem stosunkowo nieznanym aż do lat 80. To sprzężenie nagłego, donośnego dźwięku z odpowiednio zrównoważonym obrazem zostało w „Ludziach-kotach” zaprezentowane widzom po raz pierwszy.

Dzięki powyższej scenie ten filmowy trick przez lata zwał się „The Lewton Bus”. Po sukcesie filmu był on regularnie powtarzany w pozostałych produkcjach Lewtona.

Podczas swojej premiery (zachęcam przy okazji do obejrzenia archiwalnych zdjęć z kin wypełnionych fantastycznymi materiałami promocyjnymi) obraz ten spotkał się z bardzo mieszanymi recenzjami. Podobnie jest zresztą dziś, gdy współcześni widzowie decydują się na seans tego niezwykłego klasyka – dla wielu barierą nie do przekroczenia jest pewna naiwność charakteryzująca film, a także miejscami leniwy scenariusz oraz nieco kampowy, porzucony w obecnych horrorach nastrój. „Ludzie-koty” w 1942 roku okazały się być jednak box-office'owym strzałem w dziesiątkę, gdyż film zarobił 4 miliony dolarów, stając się przy tym hitem sezonu wytwórni. Ponadto zaprezentowany przez ekipę Lewtona specyficzny styl filmowy sprytnie łączący ze sobą psychologiczną polemikę z wizualnymi ekscesami spod znaku chiaroscuro okazał się być nie tyle wyznacznikiem trendów na najbliższe lata, co inspiracją dla wielu przyszłych pokoleń filmowców. Produkcja doczekała się sequela w 1944 roku, a czterdzieści lat później sam Paul Schrader stanął za kamerą remake’u, w którym obok obecnych na ekranie Malcolma McDowella i Natassji Kinski, muzycznie udzielili się David Bowie oraz Giorgio Moroder.

Lewton kontynuował swój „koci” sukces, realizując m.in. z Tourneurem kolejne B-klasyki – „Wędrowałam z zombie”  i „The Leopard Man” (jeden z pierwszych realistycznych filmowych portretów seryjnego mordercy), a departament horroru RKO okazał się być kuźnią talentów dla wielu przyszłych zdolnych reżyserów, wśród których znaleźli się przykładowo Anthony Mann czy Robert Wise. Miłośnicy gatunku lubujący się w dzisiejszych straszakach Ariego Astera i Roberta Eggersa wiele mu zawdzięczają.

Produkcja nie doczekała się polskiego wydania zarówno na DVD, jak i Blu-ray. Wydania na niebieskim krążku można jednak bez większych problemów cały czas sprowadzić z kilku krajów Europy (np. Hiszpania) oraz Stanów Zjednoczonych. Najbardziej rekomendowaną edycją pozostaje od 2016 roku amerykańskie lub brytyjskie wydanie z serii Criterion Collection.

zdj. RKO Radio Pictures / Criterion