„W trójkącie” – recenzja filmu. Wojna klas, czyli kawioru obrzydzania ciąg dalszy

Wszyscy czekaliśmy na W trójkącieRubena Östlunda – pierwsze plakaty przed festiwalem w Cannes (gdzie zadebiutował i zapewnił jego reżyserowi Złotą Palmę) obiecywały dosłownie „wyrzyganie” się na zamożnych i świadomych swej zamożności. Jednak po takim reżyserze oczekuje się czegoś więcej, aniżeli wymierzenia pistoletu satyry w kierunku tych, na których w kinie wolimy buczeć, niż ich podziwiać. Jak finalnie wyszedł anglojęzyczny debiut reżysera i czy po Złotej Palmie przyjdzie kolej na nagrodę akademii?  Zapraszamy do lektury recenzji.

The SquareÖstlunda było w 2017 roku nominowane do Oscara w kategorii najlepszego filmu nieanglojęzycznego. Myślę, że całkiem zasłużenie. W trójkącie(tudzież W trójkącie smutku, jak raczej sugerowałby tytuł oryginalny) ta kategoria pocieszenia raczej nie grozi, bo jednak nakręcony jest w całości po angielsku. A bardzo chętnie byśmy go zobaczyli w tym głównym gronie pretendentów – obsada z dużymi i pięknymi nazwiskami na pokładzie, genialna realizacja i reżyser, który już udowodnił, że dobra komedia winna iść w parze z dobrym dramatem. To znów film, który uderza w temat ostatnio w kinie mile widziany: satyra na pięknych i bogatych, rozliczająca ich z grzechów, których wagi przez swój przywilej nawet nie potrafią dostrzec. 

Istotą uchwycenia tego tematu jest jednak przekierowanie perspektywy. W trójkącienie jest jak w „Na noże”, „Nomadland” czy „Parasite”, w których oceniamy i konfrontujemy się z realiami prawdziwego życia (tego poza pięknymi jachtami i kawiorem wpychanym do nawet najprostszych dań) z punktu widzenia tych pokrzywdzonych. Raczej na ten krótki moment zakładamy pozłacane okulary i patrzymy z góry na przebiegający gdzieś z tyłu kadru plebs, śledząc tych bohaterów, których od samego początku powinniśmy nie lubić za ich rozrzutność, rozpustność, czy też brak wyobraźni. Rzeczywiście, ciężko lubić tu kogokolwiek – ani pary głównych bohaterów, polegających niemal wyłącznie na swoich aspektach estetycznych, ani rosyjskiej pary oligarchów fantazjujących o zamianie ról, ani całkiem miłych staruszków dorabiających na handlu bronią. Czy nawet kapitana statku (mimo sympatycznej aparycji Woody'ego Harrelsona), który wprawdzie cytuje Marksa i Lenina, ale woli chlać na umór w swojej kajucie za nie swoje pieniądze – bo to wygodniejsze niż dokonanie realnych zmian. To rozpasanie przybiera z każdą minutą filmu coraz bardziej absurdalny, karykaturalny wręcz rozmiar. Te bogate karykatury, Östlund dehumanizuje na każdym kroku, obrzydza je. Sprawia, że do połowy filmu praktycznie zapominamy o tym, że mamy do czynienia z ludźmi.  Nie pozwala sobie na żadne subtelności czy pohamowania. I robi to wspaniale, z klasą. Bo w momencie, gdy już się zdaje, że zaczyna zmierzać niczym filmowy jacht na scenariuszową mieliznę, pozwala na ściągnięcie tych okularów, o których wspominałem wyżej.

Katastrofa, w której biorą udział te pozłacane manekiny, zamienia oprawcę w ofiarę bez konieczności zmieniania perspektywy. Zwyczajnie, postacie, które nawet nie były do końca postaciami, a ruchomymi zbiorami wad i win, nagle sprowadza się do roli nadzwyczaj ludzkiej. Reżyser robi co może, by przypomnieć im, że z pewnymi ludzkimi wadami, pragnieniami, skłonnościami (nawet ze zwyczajną fizycznością), nie wygrają swoim statusem czy majątkiem. Cała druga część filmu (nad której treścią nie będę szczególnie się rozwodził, bo zwiastuny uchylają zaledwie rąbek tajemnicy) to dostarczanie im fizycznych i psychicznych cierpień. Wręcz pastwienie się nad nimi za samą myśl, że mogą się sytuować nad kimś wyżej. Nadal w granicach satyry i ostrego, czasem nawet zbereźnego dowcipu, ale o panie, jaką satysfakcje to finalnie daje

w trojkacie woody harelson-min.jpg

Tylko…no właśnie, czy zostaje coś poza tym? Cały ten spektakl wytykania i karania ogląda się ze złośliwym uśmiechem. Cała sekwencja na statku, którą pokazały nam już zapowiedzi, ma wyraźne cele, które rozpoznajemy już u samego początku, toteż spłacenie ich w tak atrakcyjnej formie (o ile dla kogoś oglądanie bogaczy tonących niemalże we własnych wymiocinach może być atrakcyjne) daje satysfakcjonującą puentę. Ale, tak jak wspomniałem – jest też druga część filmu, niekoniecznie eksplorowana w zwiastunach i swoim klimatem odstająca mocno od dotychczasowej groteski, pięknej i obrzydliwej zarazem. To część, w której drugi i pierwszy plan zamieniają się miejscami. Wchodzi się w niej w polemikę nad koncepcją „pana” i „niewolnika”. I chociaż nadal oblane jest to sosem złośliwego żartu, to zmierza w coraz mroczniejsze rejony. Rejony, w których zwyczajnie takie oceniające i sytuujące patrzenie się nie sprawdzają. Do zamiany ról postaci pozytywnych i negatywnych dochodzi bardzo szybko, do tego bez zmiany perspektywy nazywanej już tylokrotnie  zaletą filmu. Taki symetryzm w budowaniu motywacji postaci bliższej widzowi poprzez jej stan społeczny, wydaje się tu zwyczajnie nieuczciwe. Postacie bogatych natomiast, przez prawie całość filmu nie są budowane jako złożone osobowości czy charaktery pozytywne (oczywiście, są pewne zalążki, ale wyjątkowo marginalne). Toteż, gdy stawiane są w sytuacjach, w których żartowanie wymaga jednak więcej wyczucia i smaku, nadal nie potrafią wzbudzić naszego współczucia czy sympatii. Nadal widzimy je jako kukły wypchane dolarami, chociaż ewidentnie stara się je tu uczłowieczyć w starciu z brutalnością sytuacji, w której się znaleźli. I przemoc, której tu doświadczają, przestaje bawić i dawać satysfakcję.

W trójkącie” jest rzeczywiście przeszarżowane w wielu aspektach. W „The Square” taka szarża nie przeszkadzała aż tak, bo chociaż wszystko, co tam widzieliśmy, odbywało się nieco w krzywym zwierciadle, to jednak w zestawieniu z dość realnym światem. Nowy film Östlunda daje upust frustracjom i poczuciu sprawiedliwości, ale sam nie traktuje siebie przez większość czasu na tyle serio, żebyśmy cały drugi akt potrafili wziąć na poważnie. A nawet jeśli nie mieliśmy postrzegać go w taki sposób, to reżyser zwyczajnie się na jego etapie wypala – tempo i dynamika pierwszej części filmu przebodźcowuje i doprowadza do bólu brzucha ze śmiechu. Tak, że potem nie pozostaje już skupienia i wiarygodności na tę właściwą część, testującą wszystkie założenia początkowe.

Warto obejrzeć „W trójkącie”. Dla mnie już piękną sprawą jest to, że film jasno dający do zrozumienia z dorobku, jakich doktryn ideologicznych będzie korzystać, powstaje za niemałe pieniądze i ściga się w naszych głowach o Oscary. Sam w sobie daje masę rozrywki i bawi jak mało która komedia w zeszłym roku, ale równocześnie, pod koniec seansu rozczarowuje. Nie dowiemy się po nim czegoś, czego nie wiedzieliśmy, ani też nie odczujemy pod koniec, że chcemy coś zmienić. Spodziewałem się po Östlundzie czegoś nieco bardziej prowokującego i dającego do myślenia. Satyra, chociaż gorzka to jednak dająca się przełknąć bez problemu. 

Ocena filmu „W trójkącie”: 3/6

 

zdj. Gutek Film