William Gibson „Alien 3” – recenzja komiksu

Zapraszamy do recenzji komiksu opartego na niezrealizowanym scenariuszu do filmu „Obcy 3” autorstwa Williama Gibsona.

Pierwsza połowa lat 90. W sklepie papierniczym natykam się na grę planszową pod tajemniczo brzmiącym tytułem: „Obcy”. Do tej pory kompletnie nie znam tematu (zapowiedziany przez TM-Semic komiks „Aliens Vs Predator” ukaże się dopiero za kilka miesięcy). Jako że planszówki to jedno z moich ulubionych zajęć, gra zostaje szybko zakupiona, a że okazuje się całkiem wciągająca, a wiem, że oparto ją na filmie, przy kolejnej wizycie w wypożyczalni kaset video pytam o „Obcego”. Niestety jest tylko „trójka” – cóż, dobre i to. Tak się zaczyna moja znajomość z serią, która zdobywa sobie pozycję absolutnego numeru jeden w moim prywatnym filmowym kanonie na długie lata (jej pozycji zagrozi dopiero „Władca Pierścieni”, ale i to tylko chwilowo).

Wkrótce potem udało się nadrobić także pierwsze dwie części, a gdy to nastąpiło, „trójka” spadła na pozycję najmniej lubianego filmu z (wtedy jeszcze) trylogii – nie miałem wtedy oczywiście pojęcia o tym, jak te filmy są odbierane przez publiczność na całym świecie. Z czasem się to zmieni, a że moje zainteresowanie serią przetrwa ćwierć wieku (i po tym czasie nadal ma się dobrze), to i siłą rzeczy wiedza na jej temat będzie systematycznie wzrastać, czy to za sprawą internetu, czy materiałów zgromadzonych w kolejnych wydaniach zbiorczych DVD czy Blu-ray. Niewątpliwie jednym z najciekawszych zagadnień związanych z historią „Obcego” jest burzliwy proces powstawania trzeciej części serii. Po sukcesie filmu Camerona, studio dążyło do jak najszybszej jej realizacji, jednak droga do powstania finałowej odsłony trylogii okazała się długa i wyboista. Nim film zawitał wreszcie na kinowe ekrany, jego koncepcja przeszła długą ewolucję. A może użycie terminu rewolucja byłoby tu bardziej na miejscu?

Wczesne wersje scenariusza nie miały praktycznie nic wspólnego z tym, co znamy dziś pod tytułem „Obcy 3”. Za jedną z nich odpowiadał William Gibson, uznany pisarz science-fiction, autor „Neuromancera”, uważany za twórcę cyberpunku. W 1987 roku skontaktowali się z nim David Giler i Walter Hill. Ich koncepcja na trzeci film opierała się na popularnych w tych czasach odniesieniach do zimnej wojny. Tak jest, konflikt wschodu z zachodem miał odcisnąć swe piętno także i na serii filmów o ksenomorfach. Gibson podjął wyzwanie. Otrzymał wytyczne oraz krótki zarys, na którego bazie stworzyć miał scenariusz do pierwszego z dwóch planowanych filmów. Jednym z założeń było przesunięcie środka ciężkości w kierunku innych postaci. Zamiast Ellen Ripley, na pierwszym planie mieliśmy tym razem zobaczyć kaprala Hicksa. Wynikało to po części z faktu, że w tym czasie Sigourney Weaver nie była za bardzo zainteresowana główną rolą w tym projekcie. Scenariusz Gibsona nie spotkał się jednak z przychylnością producentów, którzy uznali go za... niezbyt interesujący. Gibson przedstawił drugą wersję skryptu, ale i ta nie spotkała się z uznaniem decydentów i na tym się jego udział w powstawaniu trzeciego filmu zakończył. Dopiero po latach, gdy zbliżało się 40-lecie „Obcego”, odrzucony scenariusz Gibsona został zaadaptowany jako seria komiksowa, której zbiorcze wydanie ukazało się także i u nas nakładem wydawnictwa Scream. Przeczytałem i zamierzam podzielić się wrażeniami – będą spoilery, aczkolwiek uprzedzę o ich obecności w stosownym momencie.

dscf4193.JPG dscf4195.JPG

Na początku należy zaznaczyć jedno – pierwsza wersja scenariusza Gibsona opierała się na klasycznej zasadzie sequeli – „więcej & mocniej”, a skoro był on kontynuacją „Aliens” Jamesa Camerona, to należało się spodziewać większej ilości akcji, w tym zwłaszcza strzelania do dużej ilości obcych. I tego w scenariuszu nie brakowało. Załóżmy teraz, że gdyby ktoś zechciał zrealizować ten scenariusz dziś, musiałby wyłożyć jakieś, powiedzmy, 200 milionów dolarów – zapowiada się efektownie, prawda? Tak się jednak składa, że komiksowa adaptacja opiera się na drugiej wersji scenariusza, ta zaś, w stosunku do pierwszej, pokazuje nam, jak wyglądałby ten film, gdyby  zrealizowano go za 1/3 wspomnianej sumy. Jest najzwyczajniej w świecie oskubana z efektownej akcji na wielką skalę, a przez to bliższa raczej temu, co oglądać mogliśmy w innych filmach serii. Zmniejszono tu radykalnie ilość postaci (których wciąż jest za dużo) i... obcych. Przy okazji pozbyto się także dorosłych ksenomorfów obecnych na pokładzie Sulaco (jeden Gibson wie skąd) w pierwszej wersji.

Jak pamiętamy, „Obcy 3” Davida Finchera już na samym starcie zafundował widzom solidnego kopniaka w podbrzusze – chodzi tu oczywiście o to, jak potraktowano znane z poprzedniego filmu postacie. Zapewne więc, sięgając po „Obcego 3” wg Williama Gibsona wszyscy ci, którym nie przypadły do gustu rozwiązania zaproponowane przez film, liczą na to, że tym razem ów „błąd” zostanie naprawiony. I pewnym sensie tak się dzieje... Niemniej jednak, zestawiając ze sobą te dwie alternatywne wersje rozwoju wypadków, wcale nie jestem przekonany, czy wspomniana grupa nieszczęśliwych fanów tym razem będzie usatysfakcjonowana. Mam co do tego naprawdę duże wątpliwości. Nim jednak przejdziemy do bardziej szczegółowych rozważań na ten temat, słów kilka o fabule (lekkie i ogólne spoilery tuż za rogiem). Otóż po wydarzeniach na LV-426 (a może LV-246? – w komiksie znajdziemy jedną i drugą wersję na dwóch sąsiadujących ze sobą stronach), statek kosmiczny „Sulaco” przemierza przestrzeń kosmiczną, kierując się do domu. Niestety z powodu błędu (nie wnikajmy już w to, czy błąd ów faktycznie był błędem) w programowaniu narusza przestrzeń Unii Ludów Progresywnych (taki futurystyczny odpowiednik Układu Warszawskiego). Dochodzi do wtargnięcia przedstawicieli U.L.P. na pokład statku, z którego wynoszą oni górną połowę androida Bishopa wraz z przyklejonym do niego jajem obcego (tak, tak właśnie było)... Skąd? Jak? Niestety nie znajdziemy tu odpowiedzi na to pytanie (można się tylko domyślać, że przebicie Bishopa ogonem królowej miało z tym coś wspólnego). Następnie zabierają go ze sobą, by rozpocząć badania nad uzyskaną w ten sposób obcą formą życia. „Sulaco” leci tymczasem dalej, by trafić w końcu na stację kosmiczną Anchorpoint – tam nasi bohaterowie zostają wybudzeni (niektórzy nie do końca) i zaczyna się właściwa część akcji, z udziałem licznych pracowników stacji, naukowców, wysłanników Weyland-Yutani, czyli ogólnie rzecz ujmując: całej masy nieciekawych postaci, o których niewiele wiadomo. I te wszystkie postacie debatują sobie głównie na temat eksperymentów związanych z obcym materiałem genetycznym, prowadzą badania i tak dalej. Tu pojawia się pierwszy, podstawowy problem – brakuje głównego bohatera. Kogokolwiek z kim można by poczuć jakąś więź, kim można by się było przejmować, a kto jednocześnie znajdowałby się na pierwszym planie prezentowanej tu historii. Być może taką postacią miała być niejaka Spence, która ma do roboty nieco więcej niż inni, ale niezbyt to wypaliło, bo w sumie nie ma jej za co polubić. A co z „naszymi”, spytacie? Co z Ripley? Newt? Hicksem? Ok, już mówię, uwaga – akapit spoilerowy poniżej.

dscf4196.JPG

Jak już wspomniałem we wstępie, podstawowe założenie było takie, by głównym bohaterem był tym razem ktoś inny. No, a skoro takie były wytyczne, to autor scenariusza się ich trzymał. Wysunął więc nieco do przodu Hicksa, ten jednak przez pierwszą połowę komiksu tylko snuje się po stacji, a jego głównym zmartwieniem jest to, by złożyć komuś raport. Później sobie trochę postrzela, ale na to, że poznamy go lepiej, nie liczcie. Co z Ripley? No cóż, Ripley zapada w śpiączkę i... pozostaje w niej... do momentu, gdy zostaje wystrzelona w kosmos w kapsule ratunkowej i jej (i tak zerowy) udział w fabule się kończy. A Newt? Nieco wcześniej, zanim jeszcze odpadowe produkty procesu trawienia wpadną w wentylator, zostaje odesłana do dziadków w Oregonie. I tyleśmy ją widzieli. Bishop? Ten wypada nieco lepiej, jakąś tam rolę w fabule dostaje i może nawet chwilami miewa przebłyski dawnego Bishopa, którego jak najbardziej dało się lubić. Ale to tylko momenty, nic ponadto.

Mamy też oczywiście całą plejadę innych postaci, których nazwisk nie byłem w stanie spamiętać i które mieszają się i mylą do tego stopnia, że niejednokrotnie musiałem cofać się o kilka stron, by sobie przypomnieć, kim w ogóle był dany delikwent. Najbardziej wyróżniali się chyba pani z grzywką i stereotypowy komuch z bródką, którego rola jednak nie była zbyt rozbudowana. Oczywiście śmierć kogokolwiek z całej tej hałastry nie robi na czytelniku najmniejszego wrażenia. Skoro już wspomniałem o konieczności cofania się – zdarza się taka potrzeba nie tylko w odniesieniu do postaci, ale i wydarzeń. Chwilami bowiem nie sposób połapać się „co poeta miał na myśli”. Sytuację pogarsza tylko fakt, że ustawicznie skaczemy między lokacjami – a to Anchorpoint, a to znowu stacja kosmiczna Rodina należąca do U.L.P. W jednym i drugim miejscu sytuacja rozwija się dość podobnie i tak z biegiem czasu człowiek zaczyna się zastanawiać, czemu właściwie ma służyć wprowadzenie do tej historii konkurencyjnej frakcji, bo poza pogłębianiem poczucia chaosu, w zasadzie niewiele z tego wynika. Wszystko, co robią „ruscy”, a co ma jakiekolwiek znaczenie dla fabuły, mogli równie dobrze robić ludzie korporacji obecni na stacji Anchorpoint. Wątek Unii Ludów Progresywnych to w zasadzie ślepa uliczka prowadząca donikąd. Prócz nic niewnoszącego politykowania znajdziemy tu także trochę pseudonaukowej gadki-szmatki, która w tego typu opowieściach przydaje się zazwyczaj na wzmocnienie immersji, ale gdy inne elementy szwankują, także i ona zaczyna irytować.

O czym to ja jeszcze... A tak, fabuła. Jak się nietrudno domyślić (bo każdy wie, jak się kończy eksperymentowanie na ksenomorfach), w pewnym momencie nasi milusińscy muszą się uwolnić i narobić bałaganu. Będzie parę ofiar i sporo krwi. I trochę akcji. Ale nie za dużo. Wypadałoby też, by sequel miał do zaoferowania coś nowego, zatem zostaje wprowadzony koncept zarodników unoszących się w powietrzu i związany z nimi sposób reprodukcji obcych, który bardziej przypomina film „Coś” niż to, z czym do tej pory mieliśmy do czynienia w serii o ksenomorfie. Hmm, panie Scott, przyznaj się pan lepiej, skąd zaczerpnąłeś podejrzanie podobny motyw obecny w ostatniej filmowej odsłonie „Obcego”. Przypadek? Nie sądzę. Mało, mówicie? Jest tu także obcy z czerwonymi ślepiami (!), hybryda chwilami kojarząca się ze znanym z „Przebudzenia” maszkaronem znanym jako newborn.

Prócz dającej się we znaki rwanej i chaotycznej narracji, która stanowi główny mankament adaptacji, mam też problem ze stroną graficzną. W ilustracjach, za które odpowiada niejaki Johnnie Christmas, brak charakteru, wyrazistości, prawdziwego mroku i klimatu, który by korespondował z charakterem kultowej serii. Miejscami brakuje detali, tła zdają się zbyt puste i tylko od czasu do czasu zdarzają się cieszące oko przebłyski. Część ilustracji nie jest zbyt szczegółowa, a niektóre z postaci rysowane są na tyle podobnie do siebie, że o ile nie dysponują jakimś znakiem szczególnym (jak broda czy charakterystyczna fryzura), zwyczajnie zlewają się ze sobą. Jednym z najlepiej się prezentujących bohaterów jest Bishop, który chwilami zdaje się przypominać nieco Lance'a Henriksena, ale już taki Hicks w ogóle nie kojarzył mi się ze swym filmowym odpowiednikiem i kilka razy zastanawiałem się, czy nie pomyliłem go z inną postacią. Poza tym to jednak mimo wszystko nowoczesny styl rysowania i kolorowania (dodajmy, że pod tym względem jest stanowczo zbyt jasno), a scenariuszowi z lat 80. przydałoby się coś o bardziej klasycznym wyglądzie. A może to tylko mój problem? Przyznaję bez bicia, że rzadko do mnie trafia współczesna komiksowa kreska/kolorystyka i tym razem nie było inaczej.

Wypadałoby wspomnieć także o plusach, ale mam problem z ich wskazaniem. Było kilka momentów, gdzie już, już zaczynałem się wkręcać w tę historię, były chwile zaciekawienia, ale po chwili następował kolejny przeskok czy narracyjny zgrzyt, a następująca po nim potrzeba cofnięcia się, żeby sprawdzić, co tu się właściwie odwaliło, skutecznie studziła mój zapał. Jako samodzielna historia „Obcy 3” Gibsona się nie sprawdza. Po części również i dlatego, że nie był jako taka pomyślany (przypomnijmy raz jeszcze – miał być pierwszą z dwóch kontynuacji filmu Camerona). Potraktowanie głównych postaci „Aliens” nie wypada tu w ogólnym rozrachunku lepiej niż w filmie Finchera. Owszem, zostawiało furtkę do ich dalszego wykorzystania, ale co z tego, skoro to nigdy nie nastąpiło, podczas gdy film robi z nich mimo wszystko lepszy użytek. Może nie taki, jakiego by sobie życzyli fani, ale wszystko, co się tam dzieje, czemuś służy i prowadzi do sensownego i zamkniętego zakończenia. Tymczasem tutaj najzwyczajniej w świecie nie było pomysłu na zagospodarowanie figur rozstawionych na szachownicy przez Camerona. Słabo też przedstawia się aspekt przystępności – co prawda, trudno spodziewać się, by po ten konkretny komiks sięgał ktoś, kto nie zna filmów, ale w takim wypadku poziom zagubienia czytelnika wzrośnie znacząco. Jednak znajomość filmów i tak niczego nie gwarantuje. Jeśli ktoś chce rzeczywiście się połapać w tej historii, najlepiej zrobi, sięgając po sam scenariusz Gibsona lub jakieś jego streszczenie. Dopiero po zapoznaniu się z nimi wiem, o co tak naprawdę chodziło w szeregu zaprezentowanych w komiksie scen.

W jakiej roli zatem sprawdzi się ten komiks? Fan serii może go sobie postawić na półce jako ciekawostkę, w końcu to część historii całego cyklu. Z kolei każdemu, kto nie lubi filmu Finchera (czego osobiście nie jestem w stanie pojąć, ale mniejsza z tym), alternatywna wersja autorstwa Gibsona może uświadomić, że lepiej się cieszyć tym, co jest, bo przecież mogło być znacznie gorzej. Całość jest zwyczajnie niezgrabna, chaotyczna, męcząca w odbiorze. Trudno powiedzieć, ile w tym winy samego Gibsona, a ile pana Christmasa, który odpowiadał nie tylko za warstwę graficzną, ale za całokształt adaptacji.

Na koniec kilka słów o samym wydaniu. Zaopatrzono je w dodatki w postaci przedmowy Williama Gibsona, kilku stron zawierających wstępne szkice oraz kilku alternatywnych grafik stworzonych z myślą o okładkach. Znajdziemy także grafiki z oryginalnych okładek pięciu części serii, umieszczone – jak się można domyślać – w miejscach, w których te się zaczynały. Na właściwej okładce znalazła się bardzo minimalistyczna grafika, czego osobiście nie jestem zwolennikiem, jednakże całość prezentuje się stylowo i estetycznie.

dscf4198.JPG dscf4199.JPG

dscf4200.JPG dscf4201.JPG

Oceny końcowe

+2
Scenariusz
3
Rysunki
4
Tłumaczenie
5
Wydanie
3
Przystępność*
+3
Średnia

Oceny przyznawane są w skali od 1 do 6.

* Przystępność – stopień zrozumiałości komiksu dla nowego czytelnika, który nie zna poprzednich albumów z danej serii lub uniwersum.

Specyfikacja

Scenariusz

 William Gibson, Johnnie Christmas

Rysunki

 Johnnie Christmas

Przekład

 Tomasz Kupczyk

Oprawa

 twarda

Liczba stron

 136

Druk

 kolor

Format

 170x260 mm

Wydawnictwo oryginału

 Dark Horse Comics

Data premiery

 2019

Dziękujemy wydawnictwu Scream za udostępnienie egzemplarza komiksu.

źródło: zdj. Dark Horse Comics / Scream